Inżynier drogowy, wciąż niespokojny, zaglądał do radiostacji, chociaż wyganiałem go stamtąd żądając, by pilnował sterów; rozumie się, było to czystą fikcją; najpierw nie mieliśmy ciągu, a bez ciągu nie ma sterowania, dalej on nie potrafił wykonać najbardziej elementarnego manewru, którego bym mu zresztą nigdy nie powierzył, ale chciałem go czymś zająć, a siebie uwolnić od nieustannych molestowań. Pragnął bowiem wiedzieć, czy przechodziłem już przez roje, ile razy, czy przeżyłem w związku z tym katastrofy, czy poważne, jakie są szanse ratunku w wypadku trafienia… Dałem mu zamiast odpowiedzi „Podstawy kosmolocji i kosmodromii” Kraffta, książkę wziął, ale nawet jej, zdaje się, nie otworzył, łaknął bowiem zwierzeń, a nie suchych informacji. Wszystko to działo się, przypominam, na statku pozbawionym ciążenia; w okolicznościach takich ruchy osób, nawet trzeźwych, są dosyć goteskowo zmienione — trzeba zawsze pamiętać o jakimś pasie, przypięciu się, inaczej od naciśnięcia ołówka przy pisaniu można wyfrunąć pod sufit albo i nabić sobie guza. Telegrafista mój miał jednak inny system: nosił w kieszeniach masę rzeczy — jakichś ciężarków, skuwek, kluczy i kiedy znalazł się w opresji, zawisłszy nieruchomo między stropem, podłogą i ścianami, po prostu sięgał do spodni i ciskał pierwszym przedmiotem, który znalazł, aby łagodnie odpłynąć w stronę przeciwną. Metoda ta jest niezawodna i każdorazowo potwierdza prawdziwość Newtonowskiej zasady akcji i reakcji, nie całkiem jednak dogodna, zwłaszcza dla innych, bo to, czym się rzuca, odbija się rykoszetami od ścian i nieraz uruchomiona tak latanina twardych i boleśnie mogących ugodzić przedmiotów trwa dość długo. Mówię o tym, aby uzupełnić jeszcze jednym odcieniem koloryt owej podróży.
W eterze panował tymczasem wzmożony tłok; wiele statków pasażerskich zmieniało, na wszelki wypadek i zgodnie z przepisami, trasy, Luna miała z nimi sporo roboty, automatyczne nadajniki, które nadają Morsem, obliczały w wielkich stacjonarnych kalkulatorach poprawki orbitalne i kursowe, pruły bez ustanku seriami sygnałów, zbyt przyspieszonych, aby można je odebrać na słuch. Poza tym i fonia była pełna głosów — pasażerowie za ciężkie pieniądze donosili strwożonym rodzinom, że mają się doskonale i nic im nie grozi, Luna astrofizyczna przekazywała bieżące doniesienia o strefach zagęszczeń roju, o wynikach spektralnych analiz jego składu, słowem — program był urozmaicony i człowiek nie nudził się zbytnio przy głośniku.
Moi kosmonauci ze świnką, którzy wiedzieli już, rozumie się, o chmurze hiperbolicznej, telefonowali często-gęsto do radiostacji, aż wyłączyłem ich aparaty, oświadczywszy, że niebezpieczeństwo, a w szczególności przebicie statku i utratę hermetyczności, rozpoznają łatwo po braku powietrza.
Około jedenastej poszedłem zjeść coś do mesy; telegrafista, który na to tylko, zdaje się, czekał, znikł, jakby się rozpłynął, a ja byłem zbyt zmęczony, aby nie to, że szukać go, ale choć o nim myśleć. Inżynier skończył wachtę, był spokojniejszy i znów martwił się już głównie szwagrem, a odchodząc do siebie (ziewał jak wieloryb) powiedział mi, że lewy ekran radaru musi być chyba popsuty, bo w jednym miejscu iskrzy się w nim coś zielono. Z tymi słowami odszedł, ja zaś kończyłem zimną wołowinę z puszki — i nagle, z widelcem wbitym w nieapetycznie zastygły tłuszcz, skamieniałem.
Inżynier znał się na obrazach radarowych jak ja na asfalcie. Ten „zepsuty” ekran…
W następnej chwili gnałem do sterowni. Tak to się mówi, w rzeczywistości poruszałem się tylko tak szybko, jak to jest możliwe, kiedy całe przyspieszenie dają człowiekowi chwyty rąk i odbijania się nogami od występów ścian lub stropu; sterownia, gdy się do niej wreszcie dostałem, była jakby wychłódła, światła pulpitów wygaszone, kontrolki stosu ledwo się żarzyły jak robaczki świętojańskie ze snu i tylko ekrany radarów pulsowały nieustannymi obrotami promieni wodzących; już od drzwi patrzałem na lewy.
W dolnym prawym kwadracie jaśniał nieruchomy punkt, a właściwie — gdy podszedłem całkiem blisko — plamka wielkości monety, spłaszczona soczewkowato, doskonale regularna, fosforyzująca zielono, jak malutka, pozornie tylko nieruchoma rybka pustego oceanu; gdyby ją zobaczył normalny wachtowy, ale nie teraz, nie teraz, pół godziny przedtem, włączyłby automatyczny nadajnik pozycyjny, zawiadomiłby dowódcę, zażądałby od tamtego statku danych o kursie i przeznaczeniu, ale ja nie miałem wachtowych, było o pół godziny za późno, byłem sam, więc robiłem, dalibóg, wszystko naraz — wezwane do identyfikacji, pozycyjne, nadajnik, wzbudzanie stosu, aby mógł dać w każdej chwili ciąg (był zimny jak bardzo, ale to bardzo stary nieboszczyk) — bo minuty mijały, zdążyłem nawet uruchomić podręczny kalkulator półsamoczynny i okazało się, że tamten statek ma kurs prawie zbieżny z naszym, różnica wynosiła ułamek minuty, prawdopodobieństwo zderzenia, i tak w próżni niewyobrażalnie nikłe, równało się prawie zeru.