Stoi w tym samym miejscu i rusza tą samą wymiecioną ścieżką w kierunku drewutni, i tym samym gestem ujmuje siekierę. Drewniane wrota stajni otwierają się i zamykają, i teraz jest przeraźliwie cicho. Minuta, dwie, trzy, pięć minut przeraźliwej ciszy, potem może blisko, a może daleko słychać głuchy stukot, może koń uderzył kopytem o ziemię, może pękła daleka sosna na zboczu Ochodzitej. Jeszcze cisza, jeszcze kilka sekund ciszy i zaraz zabrzmi diabelska perkusja, i otwierają się wrota stajni, słychać werble, ktoś próbuje grać na rozstrojonych skrzypcach, ktoś tłucze żelazem o żelazo, słychać obłąkańcze śmiechy i wycie, i krzyk słychać mojego dziadka, Starego Kubicy. Stoi w drzwiach stajni, krew płynie po białej koszuli i po czarnej kamizelce, w jednej garści dzierży pochodnię, drugą na ramieniu podtrzymuje rozdziawioną, odrąbaną głowę kasztanki Fuchs. i idzie, przyspiesza kroku, idzie coraz szybciej, biegnie, zatacza się w biegu, ślady krwi i ognia znaczą jego chybotliwe kroki. Potem widać już tylko wspinające się coraz wyżej po stromiźnie migotliwe znamię płomienia. Trzeba spalić las, trzeba spalić śnieg, trzeba spalić świat. i za chwilę ogień, wielki ogień jest na ośnieżonych górach, jest tak, jakby z anielskiego skrzydła spadła jedna kropla krwi. Nie ma cię, nie ma cię – i nigdy nie będzie. Po stawie, po stawie – pływają łabędzie.
23. Intensywne uczucia nad Utratą.
Dreszcze zygzakami idą przez nasze ciała, siedzimy na kamienne] ławce nad Utratą, ja mówię: młyn nad Utratą, ty mówisz: młyn nad Lutynią. Jesteśmy parą żywcem wziętą z pasterskiej eklogi. Jest parno, co godzinę przechodzą gwałtowne ulewy, wstajemy z miejsca, idziemy w głąb coraz ciemniejszego lasu. Przyjeżdżasz w niedzielę. Kolo jedenastej czekam pod szpitalną bramą, wysiadasz z podmiejskiej kolejki i biegniesz wzdłuż peronu. (Ona jest). Piaszczysta ścieżka pomiędzy domami obłąkanych prowadzi nad Utratę. “Gazety Wyborcze” z całego tygodnia grubymi warstwami układam na ławce, przed nami całe życie, całe siedem godzin, nie da się całego życia spędzić na gołym kamieniu.
Ostatnim nawykiem z poprzedniego pobytu na ziemi kupuję w oddziałowym kiosku “Gazetę Wyborczą”, czytam, czy raczej kartkuję dosyć niecierpliwie. Co się dzieje na tamtym świecie? Nic się nie dzieje. Ludzie umierają.
W dzikich ogrodach kręcą się zmarli, nieludzki jest ich język i nieludzkie ruchy, pozór człowieczeństwa dają im jedynie biało-niebieskie szpitalne piżamy. Idziemy wzdłuż parkanu, z tamtej strony zbliża się jeden ze zmarłych, spazmatycznie wyciąga ręce przez żelazne pręty i woła:
– How do you do?
– Okey, I’m fine – odpowiadam odruchowo.
Jego twarz nagle się rozjaśnia, trupi wyraz człowieka, co skonał z bólu, ustępuje żywej i bystrej fizjonomii emerytowanego profesora fizyki albo genetyki.
– a proszę mi powiedzieć – mówi zmartwychwstały zmarły jasnym, lekkim głosem – co słychać w Polsce? Co słychać na świecie? Jakie są nowiny?
– Nic specjalnego – odpowiadam z naturalnym w mojej sytuacji zakłopotaniem – niewiele wiem, tyle co z gazet. – Pokazuję mu plik “Wyborczych”. – Jakie są nowiny? Nie mam pojęcia, co pana specjalnie ciekawi… Francja zdobyła mistrzostwo Europy, rozbił się wielki samolot pasażerski, Wałęsa nie ma szans.
– How do you do!!! – krzyczy tamten nieludzkim głosem, jego twarz szarzeje i znów się obraca w wyrażającą straszliwą męczarnię maskę pośmiertną, mocno ściskasz mnie za rękę, przyspieszamy kroku, z tyłu słychać jeszcze jasny i lekki głos:
– Proszę mi powiedzieć, co słychać w Polsce? Co słychać na świecie?