Jesteśmy sami, absolutnie sami, więc można powiedzieć: trwa lato życia, trwa jedyny sezon, w którym spełniają się najskrytsze zamiary. Idziemy w głąb ciemnego lasu, mijają nas schizofrenicy i samobójcy, kończy się ścieżka, niebo ciemnieje, idziemy zanurzeni po pas w mokrych zaroślach, obejmujemy się, jak nikt się nigdy na ziemi nie obejmował. Panie Boże, uczę się przy niej wolności, moje serce uczy się bić, oddycham, jestem, bo ona jest. Jaki to problem: żakiet porzucony w mokrej trawie? Jaki to problem: pomięte i wilgotne spodnie? Jaki to problem: iść boso i boso wsiadać do podmiejskiej kolejki? Chodź, chodź, teraz tak. Na twoją skórę pada cień liścia i kropla deszczu. Przestałem się bać. Ktoś we mnie przestał się bać. Nie boi się. Nie boi się, ze tu, gdzie się bez pamięci obejmujemy, zjawi się nagle nieobliczalny obłąkany zmarły albo że wytropi nas szwadron terapeucie. Nie boję się przyszłego tygodnia, bo wiem, że za tydzień ujrzę ją biegnącą wzdłuż peronu, nie boję się przyszłego życia, bo wiem, że do końca życia ona będzie. Nie boję się koszmarnego snu, przez który biegnie mój dziadek Kubica, obcięty koński łeb na jego ramieniu, na nim pokrwawiona odzież, niesie zapaloną pochodnię, chce podpalić zamarznięte lasy na Ochodzitej. Jeszcze słyszę język ognia, ale już nie czuję lęku. Ktoś we mnie nie boi się zielonkawych oceanów żubrówki, brunatnych jezior gorzkiej żołądkowej, nie boi się przezroczystych rzek czystego spirytusu – już jest na brzegu. Nie boję się nienapisanych książek, nie boję się bladym oddziałowym świtem dopisywać (w gabinecie ciszy) ostatnich zdań powieściowego poematu, z których niezbicie wynika, że narratora ocaliła miłość. Nie planowałem aż tak szczęśliwej perypetii fabularnej.
– Kocham ciebie, ale tego nie planowałam – powiedziałaś i podniosłaś wzrok ponad Utratę i wyżej jeszcze ponad las i rozdygotane powietrze nad Okęciem.
– a co planowałaś?
– Miałam zamiar sprawdzić twoje bezwiednie zachwalane umiejętności.
– Po sprawdzeniu?
– Po sprawdzeniu miałam zamiar ciebie zwolnić.
– Mówisz moim językiem.
– Nie, ty mówisz moim językiem.
– Kto w takim razie teraz mówi: ty czy ja?
– My, my mówimy. Nigdy bym nie pomyślała, ze liczba mnoga może podniecać.
– Ja też nie planowałem tej miłości, szczerze mówiąc, miałem zamiar… Wszystko jedno zresztą, jaki miałem zamiar.
– Nie tylko mówisz moim językiem, zamiary też masz identyczne.
– Teraz mam poważne zamiary, ale wcześniej obawiałem się, bałem się.
– Czego się bałeś?
– Przypuszczałem, w gruncie rzeczy byłem pewien, że się we mnie zakochasz i że znowu będę się oddawał mozolnym i przykrym rytuałom odganiania.
– To ja byłam pewna, że ty się zakochasz i że znowu będę miała rytualne kłopoty.
– Ja cię ostrzegałem, uważaj, mówiłem już w pierwszej rozmowie, uważaj, bo sobie nie poradzisz. Miałem ciebie za pochopną panienkę.
– Miałam ciebie za lekkomyślnego uwodziciela. Szczerze mówiąc, miałam ciebie za zupełnego skurwysyna bez duszy i w słabym, bo w słabym, ale jednak w poczuciu babskiej solidarności może nawet chciałam cię ukarać. Nie miałam w każdym razie nic przeciwko temu, żebyś cierpiał, choć wiedziałam, że nie pocierpisz długo, byłam pewna, że będziesz krótko cierpiał i szybko się pocieszysz w innych ramionach. Ale ty już nigdy nie będziesz w innych ramionach. Jeśli to zrobisz, zakopiesz nas oboje.
– Nigdy ciebie nie zdradzę. Nigdy ciebie nie okłamię. Dawniej bym powiedział, że z mojego punktu widzenia to są całkowicie samobójcze zdania, jeszcze rok temu tak bym powiedział, ale zapomniałem tamtego języka. Straciłem mój język, a może uwolniłem się z uwięzi mojego języka, może mój język zstąpił z koturnowych wysokości.
Jeszcze miesiąc temu miałem zamiar opisać w tym rozdziale prywatną sieć moich osobistych izb wytrzeźwień, co je prowadziły moje kolejne albo równoczesne narzeczone; wymyśliłem już nawet ich bombastyczne imiona: Bacha Maklerka, Joacha Postrach Tworek, Zwodnicza Gwiazda Filmowa, Urugwajka-Futbolistka, Asia Katastrofa – zapisałem te imiona na fiszkach, ale niedawnego poranka (ciężkie chmury nad oddziałem deliryków) ujrzałem wielki pożar wszystkich moich fiszek, spaliły się wszystkie teczki, notatki, imiona. Pierwowzory postaci obróciły się w popiół, nic z nich nie zostało, bo albo nic w nich nie było, albo zbyt były łatwopalne, co na jedno wychodzi. Spłonęły wszystkie moje wykwintne zeszyty w linie bez marginesu, spaliło się archiwum pomysłów, które miałem w głowie, skończyła się literatura. Skończyłem pisać traktat o nałogu, czy raczej straciłem zapał do pisania o nałogu, mogłem myśleć tylko o tobie. Moją głowę i moje serce wypełniało intensywne uczucie, o którym nie wiedziałem, że może się zdarzyć. Jeśli miłość jest wszystkim, co istnieje, jak nazwać nasze nadistnienie?