Rzeczy to byty zanurzone w innej rzeczywistości, gdzie nie ma czasu ani ruchu. Widzi się tylko ich powierzchnię. Reszta, zanurzona gdzie indziej, określa znaczenie i sens każdego materialnego przedmiotu. Na przykład młynka do kawy.
Młynek jest takim kawałkiem materii, w którą tchnięto ideę mielenia.
Młynki mielą i dlatego istnieją. Ale nikt nie wie, co młynek znaczy w ogóle. Nikt nie wie, co wszystko znaczy w ogóle. Może młynek jest odpryskiem jakiegoś totalnego, fundamentalnego prawa przemiany, prawa, bez którego ten świat nie mógłby się obejść albo byłby zupełnie inny. Może młynki do kawy są osią rzeczywistości, wokół której to wszystko kręci się i rozwija, może są dla świata ważniejsze niż ludzie. A nawet może ten jedyny młynek Misi jest filarem tego, co nazywa się Prawiekiem.
Czas księdza proboszcza
Późna wiosna była dla księdza proboszcza najbardziej znienawidzoną porą roku. Około Świętego Jana Czarna bezczelnie zalewała jego łąki.
Ksiądz był z natury porywczy i drażliwy na punkcie swojej godności, gdy więc widział, jak coś tak mało konkretnego i rozlazłego, tak nijakiego i bezmyślnego, tak nieuchwytnego i tchórzliwego zabiera jego łąki, ogarniał go gniew.
Razem z wodą pojawiały się natychmiast bezwstydne żaby, nagie i obmierzłe, które nieustannie na siebie właziły i tępo kopulowały. Wydawały przy tym ohydne dźwięki. Taki głos musiał mieć diabeł: skrzekliwy, mokry, zachrypnięty z lubieżności, drżący od nie dającego się zaspokoić pożądania. Oprócz żab na łąkach księdza pojawiały się węże wodne, które sunęły tak wstrętnym i wijącym ruchem, że księdzu proboszczowi robiło się od razu niedobrze. Na samą myśl, że takie wydłużone, oślizłe ciało mogłoby dotknąć jego buta, wstrząsał nim dreszcz obrzydzenia, a żołądek zaciskał się spazmatycznie. Obraz węża na długo zapadał mu potem w pamięć i pustoszył sny. W rozlewiskach pojawiały się też ryby i do nich ksiądz proboszcz miał już lepszy stosunek. Ryby można było zjeść. Były więc dobre, boże.
Rzeka rozlewała się po łąkach w ciągu najwyżej trzech krótkich nocy. Po inwazji odpoczywała i odbijała w sobie niebo. Wylegiwała się tak miesiąc. Pod wodą przez miesiąc gniła dorodna trawa, a jeśli lato było upalne, unosił się nad łąkami zapach rozkładu i gnicia.
Od Świętego Jana Ksiądz codziennie przychodził patrzeć, jak rzeczna czarna woda zalewa kwiatki świętej Małgorzatki, dzwoneczki świętego Rocha, ziele świętej Klary. Czasem wydawało mu się, że niewinne niebieskie i białe główki kwiatów, zalanych po samą szyję, wołają go o pomoc. Słyszał ich cieniutkie głosiki podobne do dźwięku dzwoneczków w czasie Podniesienia. Nic nie mógł dla nich uczynić. Twarz mu czerwieniała, a dłonie zaciskały się bezsilnie.
Modlił się. Zaczynał od świętego Jana, uświęcającego wszelkie wody. Lecz księdzu proboszczowi wydawało się często w tej modlitwie, że święty Jan go nie słucha, że zajęty jest bardziej równaniem dnia z nocą i ogniskami rozpalanymi przez młodych, wódką, prowadzeniem wianków rzucanych na wodę, nocnymi szelestami w krzakach. Miał nawet żal do świętego Jana, który co roku, regularnie, dopuszczał, żeby Czarka zalała łąki. Z tego powodu był nawet nieco obrażony na świętego Jana. Zaczął więc modlić się do samego Boga.
Następnego roku po największej powodzi Bóg rzekł księdzu proboszczowi: „Odgrodź rzekę od łąk. Nawieź ziemi i zbuduj wał ochronny, który utrzyma rzekę w jej korycie." Ksiądz podziękował Panu i zaczął organizować sypanie wałów. Grzmiał przez dwie niedziele z ambony, że rzeka niszczy dary boże, i nawoływał do solidarnego przeciwstawienia się żywiołowi w następującym porządku: z każdej zagrody jeden mężczyzna dwa dni w tygodniu będzie nosić ziemię i usypywać wał. Na Prawiek padł czwartek i piątek, na Jesz-kotle – poniedziałek i wtorek, na Kotuszów – środa i sobota.
W pierwszy dzień wyznaczony na Prawiek stawiło się do pracy tylko dwóch chłopów – Malak i Cherubin. Rozgniewany ksiądz proboszcz wsiadł do swojej bryczki na resorach i objechał wszystkie chałupy w Prawieku. Okazało się, że Serafin ma złamany palec, młodego Floriana biorą do wojska, u Chlipałów urodziło się dziecko, Światoszowi wyszła przepuklina.
Ksiądz więc nie załatwił nic. Zniechęcony wrócił na plebanię.
Wieczorem przy modlitwie znowu radził się Boga. I Bóg odpowiedział: „Zapłać im." Ksiądz proboszcz zmieszał się nieco na tę odpowiedź. Ponieważ jednak Bóg księdza proboszcza bywał czasem do niego bardzo podobny, zaraz dodał: „Daj najwyżej dziesięć groszy za dniówkę, bo inaczej nie opłaci ci się skórka za wyprawkę. Całe siano nie jest warte więcej niż piętnaście złotych."
Dlatego ksiądz proboszcz znowu pojechał bryczką do Prawieku i zaangażował kilku rosłych chłopów do sypania wału. Do pracy wziął Józka Chlipałę, któremu urodził się syn, Serafina ze złamanym palcem i jeszcze dwóch parobków.