– Boże, dlaczego tego nie skończysz? – Eli postawił gwałtownie wiadra na ścieżce. – Jaki grzech popełniłem ja sam albo moi ojcowie? Dlaczego muszę się tak męczyć?
Genowefa zatrzymała się i patrzyła na swoje stopy
– Eli, nie bluźnij.
Chwilę milczeli. Eli podniósł wiadra i ruszyli dalej. Ścieżka rozszerzyła się, tak że mogli iść teraz obok siebie.
– Nie zobaczymy się już więcej, Eli. Jestem w ciąży. Urodzę dziecko jesienią.
– To powinno być moje dziecko.
– Wszystko się wyjaśniło i ułożyło samo…
– Ucieknijmy do miasta, do Kielc.
– …Wszystko nas dzieli. Ty jesteś młody, ja jestem stara. Ty jesteś Żyd, ja jestem Polka. Ty jesteś z Jeszkotli, ja z Prawieku. Ty jesteś wolny, ja zamężna. Ty jesteś ruch, ja jestem stanie w miejscu.
Weszli na drewniany pomost i Genowefa zaczęła wyjmować pranie z wiadra. Zanurzała je w zimnej wodzie. Ciemna woda wypłukiwała jasne mydliny.
– To ty mi zawróciłaś w głowie – powiedział Eli.
– Wiem.
Zostawiła pranie i po raz pierwszy oparła głowę o jego ramię. Poczuł zapach jej włosów.
– Pokochałam cię, kiedy cię zobaczyłam. Od razu. Taka miłość nigdy nie mija.
– Czy to jest miłość? Nie odpowiedziała.
– Z moich okien widać młyn – powiedział Eli.
Czas Florentynki
Ludziom wydaje się, że przyczyną szaleństwa jest wielkie i dramatyczne wydarzenie, jakieś cierpienie, którego nie da się znieść. Wydaje im się, że wariuje się z jakichś powodów – z powodu porzucenia przez kochanka, śmierci najbliższej osoby, utraty majątku, spojrzenia w twarz Bogu. Ludzie myślą też, że wariuje się nagle, od razu, w niezwykłych okolicznościach, a szaleństwo spada na człowieka jak siatka-pułapka, pęta rozum, mąci uczucia.
Tymczasem Florentynka zwariowała zupełnie zwyczajnie i, można powiedzieć, bez powodu. Dawniej miałaby powody do szaleństwa – gdy jej mąż utopił się po pijanemu w Białce, gdy umarło siedmioro z jej dziewięciorga dzieci, gdy roniła ciążę za ciążą, gdy pozbywała się tych, których nie poroniła, i kiedy dwa razy o mało przez to nie umarła, gdy spaliła jej się stodoła, gdy pozostała przy życiu dwójka dzieci opuściła ją i przepadła gdzieś w świecie.
Teraz Florentynka była już stara i wszystkie przeżycia miała za sobą. Sucha jak wiór i bezzębna, żyła sobie w drewnianym domku przy Górce. Jedne okna jej domu wychodziły na las, drugie na wieś. Florentynce zostały dwie krowy, które ją żywiły i które żywiły także jej psy. Miała niewielki sad pełen robaczywych śliw, a latem przed domem kwitły wielkie kępy hortensji.
Florentynka zwariowała niepostrzeżenie. Najpierw bolała ją głowa i nie mogła w nocy spać. Przeszkadzał jej księżyc. Mówiła sąsiadkom, że księżyc ją obserwuje, że jego czujny wzrok przenika przez ściany i szyby, a blask zastawia na nią pułapki w lustrach, szybach i refleksach na wodzie.
Potem, wieczorami, Florentynka zaczęła wychodzić przed dom i czekać na księżyc. Wschodził nad błoniami, zawsze ten sam, choć w innej postaci. Florentynka groziła mu pięścią. Ludzie widzieli tę pięść podniesioną ku niebu i powiedzieli: zwariowała.
Ciało Florentynki było drobne i chude. Po okresie kobiecości wiecznie rodzącej został jej okrągły brzuch, który teraz wyglądał śmiesznie, niczym bochen chleba włożony pod spódnicę. Po okresie rodzącej kobiecości nie został jej ani jeden ząb, zgodnie z porzekadłem: „Jedno dziecko – jeden ząb.” Coś za coś. Piersi Fłorentynki – a raczej to, co czas robi z piersiami kobiety – były płaskie i długie. Tuliły się do ciała. Ich skóra przypominała bibułkę do pakowania bombek po świętach i widać było przez nią delikatne niebieskie żyłki – znak, że Florentynka wciąż żyje.
A byty to czasy, gdy kobiety umierały szybciej niż mężczyźni, matki szybciej niż ojcowie, żony szybciej niż mężowie. Od zawsze były bowiem naczyniami, z których sączy się ludzkość. Dzieci wykluwały się z nich jak pisklęta z jaj. Jajo musiało potem samo sklejać się do kupy. Im silniejsza była kobieta, tym więcej dzieci rodziła, a więc była słabsza. W czterdziestym piątym roku życia ciało Florentynki, wyzwolone z kręgu wiecznego rodzenia, osiągnęło swoistą nirwanę bezpłodności.
Od kiedy Florentynka zwariowała, w jej obejściu zaczęło przybywać kotów i psów. Wkrótce ludzie zaczęli ją traktować jako ratunek dla swoich sumień i zamiast topić małe kocięta czy szczenięta, podrzucali je pod kępy hortensji. Dwie krowy-karmicielki żywiły rękami Florentynki stado zwierzęcych podrzutków. Florentynka zawsze odnosiła się do zwierząt z szacunkiem, jak do ludzi. Rano mówiła im „dzień dobry", a gdy stawiała miski z mlekiem, nie zapominała powiedzieć „smacznego". Mało tego, nie mówiła o nich „psy" czy „koty", bo brzmiało to tak, jakby mówiła o przedmiotach. Mówiła „psowie", „kotowie", jak Malakowie czy Chlipałowie.
Florentynka wcale nie uważała się za wariatkę. Księżyc prześladował ją, jak każdy normalny prześladowca. Ale którejś nocy wydarzyło się coś dziwnego.
Jak zwykle, gdy była pełnia, Florentynka wzięła swoich psów i wyszła na górkę pozłorzeczyć księżycowi. Psowie położyli się wokół niej na trawie, a ona krzyczała w niebo: