To było do tego stopnia koszmarne i niesłychane, że Maksym stracił poczucie rzeczywistości. Coś się w jego mózgu przełączyło. Ludzie zniknęli. Było tylko dwoje ludzi: on i Rada, pozostali zaś zniknęli. Zamiast nich niezręcznie i przerażająco dreptały w błocie okropne i niebezpieczne zwierzęta. Zniknęło miasto, zniknęła żarówka pod sklepieniem łuku. Był kraj nieprzebytych gór, kraina Oz na Pandorze, jaskinia, podstępna pułapka zastawiona przez nagie, plamiste małpy, do jaskini obojętnie zaglądał rozmyty żółty księżyc i trzeba było walczyć o życie. Zaczął więc walczyć, tak samo jak walczył wtedy na Pandorze.
Czas posłusznie zwolnił, sekundy wydłużyły się w nieskończoność i w trakcie każdej można było wykonać bardzo wiele różnych ruchów, zadać wiele ciosów i widzieć jednocześnie wszystkich. Te małpy były bardzo nieruchawe, przywykłe do innej zwierzyny i chyba po prostu nie zdążyły pojąć, że pomyliły się w wyborze ofiary, że najmądrzej byłoby po prostu uciec, ale również próbowały walczyć… Maksym chwytał kolejną bestię za dolną szczękę, szarpnięciem wykręcał podatną głowę ku górze, ciął grzbietem dłoni w bladą, pulsującą szyję i natychmiast obracał się ku następnej, chwytał, wykręcał, ciął. Wszystko to odbywało się w oparach cuchnących, drapieżnych oddechów, w huczącej ciszy jaskini, w żółtym półmroku. Brudne krzywe pazury wpiły mu się w szyję i puściły, żółte kły głęboko wgryzły się w ramię i również puściły… Obok nie było już nikogo, a do wyjścia z jaskini spieszył przywódca stada z maczugą, gdyż podobnie jak wszyscy przywódcy miał najszybszą reakcję i pierwszy zrozumiał, co się dzieje. Maksym przelotnie pożałował go — najszybsza reakcja przywódcy była jednak bardzo powolna: sekundy były coraz dłuższe i szybkonogi ledwie przebierał nogami. Maksym prześlizgnął się między sekundami, dopadł go, zarąbał w biegu i natychmiast się zatrzymał. Czas znów zaczął płynąć normalnie, pieczara zmieniła się w łuk, księżyc w żarówkę, a kraina Oz na Pandorze przekształciła się znów w niepojęte miasto na niepojętej planecie, bardziej niezrozumiałej niż sama Pandora…
Maksym stał odpoczywając z opuszczonymi, mrowiącymi rękami. U jego nóg z trudem poruszał się wąsaty herszt. Krew ciekła ze zranionego ramienia. Rada wzięła jego rękę i przytknęła do swojej mokrej twarzy. Na brudnej cementowej podłodze leżały niczym worki ciała. Machinalnie je policzył: sześciu łącznie z hersztem i pomyślał, że dwóch zdołało uciec. Dotknięcie Rady sprawiało mu ogromną przyjemność. Ci, którzy uciekli, zdołali to uczynić, bo ich nie ścigał, choć mógł ich dopędzić; jeszcze teraz słyszał paniczny stukot ich buciorów w końcu tunelu. Ci zaś, którzy nie zdołali uciec, leżą i niektórzy z nich umrą, niektórzy już są martwi. Wiedział już teraz, że są to mimo wszystko ludzie, a nie małpy lub pancerne wilki, chociaż ich oddech był cuchnący, dotknięcia brudne, a zamiary drapieżne i obrzydliwe. Odczuwał jednak coś w rodzaju żalu, miał świadomość straty, jakby stracił czystość, nieodłączną cząstkę dawnego Maksyma i wiedział, że dawny Maksym zniknął na zawsze. Ta świadomość była trochę gorzka, lecz budziła w nim jakąś nieznaną dumę…
— Chodźmy, Maksym — powiedziała cichutko Rada.
Posłusznie poszedł za nią.
— Słowem, pozwoliłeś mu uciec.
— Nic nie mogłem zrobić… Sam pan wie, jak to bywa.
— Niech to diabli wezmą, Fank! Nie musiałeś przecież nic robić. Wystarczyło wziąć ze sobą kierowcę.
— Wiem, że zawiniłem. Ale kto mógł się spodziewać…
— To już wiem. Co przedsięwziąłeś?
— Jak tylko mnie wypuścili, natychmiast zadzwoniłem do Megi, ale nic nie wiedział. Jeśli on wróci, Mega natychmiast mnie zawiadomi. Następnie objąłem obserwacją wszystkie szpitale dla umysłowo chorych. On nie może daleko odejść, po prostu nie dadzą mu uciec, bo zbyt się rzuca w oczy.
— Co więcej?
— Postawiłem w stan alarmu swoich ludzi w policji. Kazałem zwracać im uwagę na wszelkie wykroczenia, łącznie z łamaniem przepisów ruchu ulicznego. On nie ma dokumentów. Zarządziłem, aby donoszono mi o wszystkich zatrzymanych bez dokumentów. On nie ma żadnej szansy ukryć się, jeśli nawet będzie chciał. Moim zdaniem to jest sprawa dwóch, trzech dni. Prosta sprawa.
— Prosta… Co mogło być prostszego niż wsiąść w samochód, pojechać do Ośrodka Telewizyjnego i przywieźć tu człowieka… Ale nawet z tym nie dałeś sobie rady.
— Moja wina. Ale taki zbieg okoliczności…
— Już powiedziałem, że nie interesują mnie okoliczności. Czy on rzeczywiście robi wrażenie umysłowo chorego?
— Trudno powiedzieć… Chyba najbardziej przypomina dzikusa. Dobrze wymytego i wypielęgnowanego górala. Ale mogę sobie łatwo wyobrazić sytuację, w której wezmę go za wariata. W dodatku ten nieustanny idiotyczny uśmiech, kretyński bełkot zamiast normalnej mowy… I w ogóle to jakiś dureń…
— Rozumiem. Aprobuję twoje posunięcia. I jeszcze jedno, Fank. Porozum się z podziemiem.
— Co?!
— Jeśli go nie znajdziecie w ciągu najbliższych kilku dni, to on z pewnością wypłynie w podziemiu.
— Nie rozumiem, co by miał dzikus robić w podziemiu.