Zmieniłem stanowisko, żeby być bliżej ścieżki. Patrzę — idą. Na przedzie mój Błękitny Gryf, sznur przepisowo wisi, w ręku trzcinka, to oni dobrze wykombinowali — jeśli Gryf zasłużył na sznur, to bezwzględnie musi mieć trzcinkę, sam o tym zapomniałem. Gryf wygląda bezbłędnie. Korniej maszeruje za nim, obydwaj milczą — widocznie wszystko już zostało powiedziane, pozostaje tylko uścisnąć sobie ręce albo, jak to tu jest przyjęte, objąć się i pobłogosławić przed podróżą. Odczekałem, aż podeszli do samego widma, aż cmoknął otwierając się właz, a wtedy wyszedłem z krzaków i wycelowałem do nich z mojej maszynki.
— Stać, nie ruszać się!
Odwrócili się jednocześnie i zastygli. Stałem na przygiętych nogach, unosząc nieco w górę lufę automatu, na wypadek gdyby któryś z nich chciał na mnie skoczyć z tych dziesięciu metrów, jakie nas rozdzielają, wtedy przywitam go w powietrzu.
— Ja chcę do domu, Korniej — powiedziałem. — I wy mnie teraz tam dostarczycie. Bez żadnego gadania, bez odkładania na później…
W mroku przedświtu ich twarze były niezmiernie spokojne i nie było na nich nic oprócz uwagi i oczekiwania na to, co jeszcze powiem. Ułamkiem świadomości zarejestrowałem, że Korniej pozostał Korniejem. A Błękitny Gryf — Błękitnym Gryfem, i obaj byli niebezpieczni. Ach, jak bardzo niebezpieczni!
— Albo polecimy tam razem — powiedziałem — albo nie poleci tam nikt. Zabiję was obu i sam polegnę.
Powiedziałem i umilkłem. Czekam. Nic więcej nie mam do powiedzenia. Potem Błękitny Gryf odwraca nieco głowę w stronę Kornieja i mówi:
— Ten smarkacz… e-e-e… trochę się zapomina. Może zabrać go ze sobą? Potrzebny mi jest… e-e-e… ordynans.
— On nie nadaje się na ordynansa — powiedział Korniej i na jego twarzy ni stąd, ni zowąd pojawił się ów wyraz przedśmiertnego smutku, który tak zaskoczył mnie za pierwszym razem jeszcze wtedy w szpitalu.
Stropiłem się.
— Ja muszę do domu! — powiedziałem. Jakbym przepraszał.
Ale Korniej już był dawnym Korniejem.
— Kocie — powiedział. — Eh ty, kocurze… postrachu myszy!
Rozdział 8
Gag przedarł się przez ostatnie zarośla i wyszedł na drogę. Rozejrzał się. Orientacja była niemożliwa w gęstej plątaninie zgniłych gałęzi. Padał ulewny deszcz. Straszliwie cuchnęło z przydrożnego rowu, w którym w gliniastej mazi butwiały kupy złowieszczych czarnych szmat. Dwadzieścia kroków dalej, po przeciwnej stronie drogi, tkwiła do połowy zatopiona spalona pancerka — miedziana lufa miotacza płomieni bezmyślnie patrzyła w niskie chmury.
Gag przeskoczył rów i poboczem pomaszerował w stronę miasta. Droga jako taka nie istniała. Była rzeka płynnej gliny i tą rzeką z przeciwnej strony, z miasta, grzęznąc bez przerwy, ciągnęły rozklekotane fury na ogromnych drewnianych kołach, zaprzężone w upadające ze zmęczenia woły, a opatulone po same oczy kobiety, ślizgając się, płacząc i klnąc straszliwie, młóciły woły po zapadniętych bokach, a na furach pogrzebane pod mokrymi tobołami, wśród sterczących nóg krzeseł i stolików, tuliły się do siebie blade skrofuliczne dzieci, jak małpki na deszczu — było ich bardzo dużo, na każdej furze dziesiątki, i nie było w tym żałosnym taborze ani jednego mężczyzny…
Buty oblepiały mu już kilogramy błota, kurtka przemokła, deszcz lał za kołnierz, spływał po twarzy. Gag szedł i szedł, a z przeciwka ciągnęli uchodźcy, przygięci pod ciężarem mokrych tobołów i obszarpanych walizek, pchali przed sobą ręczne wózki z żałosnym dobytkiem, resztką sił, od dawna bez wypoczynku. Jakiś starzec ze złamaną kulą na kolanach siedział w błocie na drodze i monotonnie powtarzał bez żadnej nadziei: „Zabierzcie mnie, na miłość boską… Zabierzcie, na miłość boską…” A na pochylonym słupie telegraficznym wisiał jakiś człowiek o czarnej twarzy, ręce miał związane na plecach…
Gag był w domu.
Wyminął ugrzęzły w błocie wojskowy furgon sanitarny. Kierowca w brudnym żołnierskim płaszczu, w uświnionej zmaltretowanej czapce uchylił drzwi i z wysiłkiem wywrzaskiwał coś, co doszczętnie zagłuszał ryk silnika, a z tylu furgonu w strumieniach tryskającego spod buksujących kół błota bezradnie i bezsensownie krzątali się malutki lekarz wojskowy z bokobrodami i młodziutka dziewczyna w mundurze, zapewne pielęgniarka. Przechodząc obok, Gag pomyślał mimochodem, że tylko ten jeden samochód jedzie do miasta, w przeciwnym kierunku niż wszyscy, ale i on utknął…
— Młody człowieku! — usłyszał nagle. — Proszę się zatrzymać. To rozkaz!
Gag przystanął i odwrócił głowę. Lekarz ślizgając się, śmiesznie wymachując rękami, biegł do niego, a za lekarzem jak dzik szarżował kierowca, przyciskał do boków olbrzymie pięści, rozjuszony do ostatecznych granic, czerwonosiny, kwadratowy.
— Natychmiast proszę nam pomóc! — podbiegając krzyczał falsetem lekarz. Cały był zalany brązową mazią i niepojęte było, jak mógł zobaczyć cokolwiek przez zabrudzone szkła swoich binokli. — Natychmiast! Nie przyjmuję żadnych tłumaczeń!
Gag patrzył na niego w milczeniu.
— Tam jest dżuma! — krzyczał lekarz, wyciągając brudną dłoń w kierunku miasta. — Wiozę surowicę! Dlaczego nikt nie chce mi pomóc?