— Gdybyś zobaczył teraz marszałka, poznałbyś go?
Też pytanie! Marszałek był taki niski, tęgi, oczy mu ciągle łzawiły. Ale to od kataru. Gdyby nie miał oka albo, powiedzmy, ucha… a tak, cóż, marszałek jak marszałek. Nic szczególnego. W kwaterze głównej było ich pełno, Fragga przynajmniej bywał na froncie…
— Nie wiem — odpowiedziałem.
Pancermistrz znowu rozsiadł się w fotelu i znowu ogląda cygaro. Nie podobało mu się to cygaro. Więcej je w ręku trzymał i obwąchiwał, niż palił. No to niechby je zostawił w spokoju… Taki solidny niedopałek, a ja mech kurzę…
Podciągnął pod siebie swoje długachne nogi, wstał, podszedł do okna, stanął plecami do mnie razem ze swoim cygarem — tylko niebieskawy dymek unosi się nad jego ramieniem. Popadł w zadumę. Myśliciel.
— No dobrze — mówi już zupełnie niewyraźnie i wychodzi mu: „nobrz”. — A czy ma kursant… e-e-e… starszego brata u nas w Błękitnych Wojskach Pancernych?
Nawet mordy nie odwrócił. Tak sobie tylko uchem zastrzygł w moją stronę. A ja, nawiasem mówiąc, miałem trzech braci… mógłbym mieć, tylko że wszyscy umarli w niemowlęctwie. I taka mnie wściekłość nagle ogarnęła na to wszystko razem.
— Jacy znowu, mleko jaszczurcze, bracia? — mówię. — Skąd bracia? Sami ledwie żyjemy..
Odwrócił cię do mnie błyskawicznie, jakby go kto szpilką ukłuł. Gały wytrzeszcza. No, pancerka wypisz wymaluj! A ja czuję się jak w okopie… Z przyzwyczajenia skóra na plecach mi ścierpła, a potem myślę — a idźże ty razem ze swoimi spojrzeniami, wiesz gdzie, też coś — starszy pancermistrz zdezelowanej armii. Sam na pewno zwiewał, aż dudniło, wszystko rzucił; tu się dopiero zatrzymał, przed własnymi, głowę daję, żołnierzami uciekał… I bezczelnie wystawiam prawą nogę do przodu, chowam ręce za plecy i patrzę mu prosto w otwory strzelnicze. Z pół minuty chyba milczał, potem niegłośno zachrypiał:
— Jak stoisz?
Chciałem splunąć, ale się oczywiście powstrzymałem i mówię: — A bo co? Normalnie stoję, jakoś się nie przewracam. I wtedy ruszył prosto na mnie przez cały pokój. Powolutku. I nie wiem, czym by się to wszystko skończyło, ale nagle Korniej, który przez cały czas siedział w kącie nad papierami, powiada:
— Pancermistrzu, mój drogi… bez przesady…
I koniec. Po osmalonej mordzie przebiegł jakiś grymas i master starszy pancermistrz, nie dochodząc do mnie, skręcił na swój fotel. Gotów. Zwiądł Błękitny Gryf. Nie jesteś, draniu, w komendanturze. I uśmiechnąłem się, jak umiałem, najbezczelniej całą swoją zdrętwiałą twarzą. I myślę — no, a jeśliby Kornieja nie było? Gdyby wyszedł na minutę? Tamten by mnie uderzył, a ja bym zabił. Tak jest, zabił. Gołymi rękami.
Opadł na swój fotel, zdusił wreszcie cygaro w popielniczce i mówi do Kornieja:
— Jednak bardzo tu jest gorąco, master Korniej… nie odmówiłbym wypicia czegoś… e-e-e… orzeźwiającego.
— Może soku? — proponuje Korniej.
— Sok? E-e-e… nie. Jeśli można, wolałbym coś mocniejszego.
— Wina?
— Jeśli można.
Na mnie więcej nie patrzy. Ignoruje. Bierze od Kornieja kieliszek i zanurza w nim swój przypalony nos. Ciągnie. A ja osłupiałem. To niemożliwe! Nie, oczywiście wszystko się zdarza… tym bardziej że klęska… rozkład… Ależ nie! To przecież Błękitny Gryf! Prawdziwy! I nagle jakby mi zasłona z oczu spadła. Sznur… wino… Mleko jaszczurcze, przecież to zwyczajna lipa! Korniej mówi:
— Napijesz się, Gag?
— Nie — odpowiadam. — Nie napiję się. Ja się nie napiję i temu tam też nie radzę… starszemu pancermistrzowi.
I taka mnie wesoła złość ogarnęła, że o mało nie roześmiałem się na głos. Obaj wytrzeszczyli na mnie oczy. A ja podszedłem do tego spalonego hrabiego, zabrałem mu kieliszek i mówię tak łagodnie, pouczam go po ojcowsku:
— Błękitne Gryfy — mówię — wina nie piją. Oni w ogóle nie piją alkoholu. Oni, master starszy pancermistrzu, ślubowali — ani kropli alkoholu, dopóki chociaż jeden pasiasty szczur plugawi swoim oddechem atmosferę wszechświata. To po pierwsze… A teraz sznureczek… — Biorę do ręki znak bojowej sławy, odpinam go od guzika kurtki i starannie opuszczam wzdłuż rękawa. — Sznur sławy bojowej tylko według regulaminu należy przypinać do trzeciego guzika od góry. Żaden prawdziwy Gryf go nie przypina. Siedzą w aresztach garnizonowych, a nie przypinają. To, znaczy się, po drugie.
Ach, jaką ja miałem satysfakcję. Jak mi było lekko i wesoło! Jeszcze raz na nich spojrzałem, zobaczyłem, jak mnie słuchają, niczym samego proroka Gagury głoszącego z jaskini słowo boże, i podszedłem do drzwi. Na progu przystanąłem i dodałem na zakończenie:
— A w rozmowie z młodszym stopniem, master starszy pancermistrzu, nie należy stale domagać się tytułowania pełnym tytułem. To jest, oczywiście, niezbyt wielki błąd, tylko że nikt pana nie będzie szanować. To nie oficer frontowy, powiedzą, to dekownik w mundurze oficera frontowego. I poparzona twarz nie pomoże. Mało to gdzie człowiek może się poparzyć…