Dalej nie słuchałem. Przecież oni mówili o mnie. Przemknąłem do swojego pokoju, spojrzałem w lustro. Oczy jak oczy. Nie wiem, czego ona ode mnie chce. A Korniej słusznie powiedział — zawodowiec. Nie ma się czego wstydzić. Umiem robić to, czego mnie nauczono… I całą historię uznałem za niebyłą. Wy macie swoje sprawy, a ja swoje. Ja mam teraz czekać — i doczekać.
Co robiłem przez te trzy pozostałe dni — nie wiem. Jadłem, spałem, kąpałem się. I znowu spałem. Z Korniejem prawie nie rozmawiałem. Nie dlatego, żeby mi nie wybaczył tamtej historii z Dangiem albo coś w tym rodzaju, nie. Po prostu był nieludzko zapracowany. Do ostatecznych granic. Nawet zmizerniał. Znowu waliły do nas tłumy. Nie uwierzycie — przyleciał sterowiec, całą dobę wisiał nad ogrodem, a wieczorem jak się z niego zaczną wysypywać! Ale co było dziwne — przez ten cały czas ani jednego widma nie zauważyłem. Już dawno zorientowałem się, że widma lądują tu albo późnym wieczorem, albo wczesnym rankiem, nie wiem dlaczego. Tak że w dzień poruszałem się jak we mgle, na nic nie zwracałem uwagi, a kiedy tylko zajdzie słońce, wysypią się gwiazdy, już jestem przy oknie z maszynką na kolanach. A widm nie ma, choć się powieś.
Czekam, a ich nie ma. Prawdę mówiąc, nawet zacząłem się niepokoić. Co to oni, myślę, specjalnie? I tym razem wyliczyli wszystko na sto lat naprzód?
Przez cały ten czas tylko jedna interesująca rzecz się wydarzyła. Ostatniego dnia. Śpię sobie przed swoją nocną wachtą, kiedy nagle budzi mnie Korniej.
— Dlaczego śpisz w biały dzień? — pyta z niezadowoleniem, ale widzę, że to niezadowolenie jest jakieś nieprawdziwe.
— Gorąco — mówię. — Zmorzyło mnie.
Wygłupiłem się, oczywiście, wybity ze snu. Tego dnia akurat od samego rana mżył deszcz.
— Och, rozpuściłeś się okropnie — mówi Korniej. — Korzystasz z tego, że mało mam teraz czasu… Chodź. Jesteś mi potrzebny.
A to ci historia, myślę. Potrzebny mu jestem. Oczywiście zeskoczyłem z łóżka, uporządkowałem pościel, chcę włożyć sandały, a Korniej nieoczekiwanie:
— Nie — mówi. — Zostaw to. Włóż mundur. I oporządź się jak należy, uczesz… Wstyd patrzeć na taką łajzę…
No, chłopcy, myślę, woda się pali, lasy płyną, piec przemówił ludzkim głosem. Mundur mi każe włożyć. I ogarnęła mnie taka wielka ciekawość, że nie macie pojęcia. Ubieram się, pas zaciągam na ostatnią dziurkę, przygładziłem włosy. Trzasnąłem obcasami. Sługa waszej ekscelencji. Obejrzał mnie od stóp do głów, nie wiadomo dlaczego się uśmiechnął i przez cały dom pomaszerowaliśmy do jego gabinetu. Korniej wchodzi pierwszy, odstępuje dwa kroki w lewo i rąbie głośno po alajsku:
— Master starszy pancermistrzu! Oto Waleczny Kot jego wysokości, kursant trzeciego roku Specjalnej Stołecznej Szkoły, Gag.
Patrzę i w oczach mi się ćmi, a kolana mam jak z waty. Na wprost mnie jak zjawa siedzi rozwalony w fotelu oficer wojsk pancernych, Błękitny Gryf, „Płomień na kołach”, naturalnej wielkości, w mundurze polowym, ze wszystkimi dystynkcjami. Siedzi, założył nogę na nogę, buty lśnią, szczerzą kolce, brązowa podpalana kurtka, z ramienia zwisa błękitny sznur — stary wilk, znaczy się… i morda wilcza, blizny po oparzeniach, błyszczy przeszczepiona skóra, głowa ogolona, z brązowymi plamami od oparzeń, oczy jak otwory strzelnicze, bez rzęs… Moje dłonie same z siebie zastygły na biodrach, a obcasy tak trzasnęły, jak nigdy tu jeszcze nie trzaskały.
— Spocznij — mówi, bierze z popielniczki cygaro, zaciąga się, nie spuszczając ze mnie swoich otworów strzelniczych.
Opuściłem ręce.
— Kilka pytań, kursancie — powiedział i odłożył cygaro z powrotem na brzeg popielniczki.
— Rozkaz, master starszy pancermistrzu!
To nie ja mówię, to moje usta skandują bez udziału mojej woli. A ja w tym czasie myślę — co to ma być, chłopcy? Co tu się dzieje? Nic nie rozumiem. A tamten mówi, tak niewyraźnie, połykając słowa, znam te ich obyczaje:
— Słyszałem, że jego wysokość raczył cię osobiście… nagrodzić e-e-e… tytoniem do żucia…
— Tak jest, master starszy pancermistrzu!
— A to za jakie… e-e-e… wyczyny?
— Zostałem nagrodzony jako przedstawiciel roku po zdobyciu Arichady, master starszy pancermistrzu!
Twarz ma obojętną, martwą. Co go obchodzi Arichada? Znowu wziął cygaro, obejrzał zapalony koniec i odłożył do popielniczki.
— A więc zostałeś nagrodzony… Skoro tak, to znaczy… e-e-e… pełniłeś następnie służbę wartowniczą w kwaterze głównej jego wysokości…
— Przez tydzień, master starszy pancermistrzu — powiedziały moje usta, a moja głowa pomyślała: No i czegoś się przyczepił? Czego chcesz ode mnie?
Nagle pochylił się do przodu.
— Czy widziałeś w kwaterze głównej marszałka Nagon-Giga?
— Tak jest, widziałem, master starszy pancermistrzu!
Mleko jaszczurcze! Hrabia się znalazł i do tego jeszcze przypalony! Ja z samym generałem Fraggą rozmawiałem, do pięt mu nie dorosłeś, a i on po mojej drugiej odpowiedzi zezwolił i przykazał — nie tytułować. A dla tego, jak widać, najsłodsza muzyka: „Master starszy pancermistrz”. Świeżo awansował czy co? A może z niewolnych, wysłużył sobie… nie potrafi się opamiętać.