– A żeby ty kopyta połamała, gadzino jedna! Zadowolony ze swojej interwencji poprawił na głowie maciejówkę, a wtedy dostrzegł wbite w siebie chmurne spojrzenie Kargula. Odpowiedział mu hardym wzrokiem, bo przecież i sam Pan Bóg przyznałby mu prawo przegnania cudzego bydełka ze szkody. Owszem, może Pan Bóg by tak postąpił, ale na pewno nie Kargul. Kargul dopiero w południe z trudem podniósł się po wczorajszej degustacji Pawlakowej „żmijówki”. Gnębiła go uporczywa czkawka, że aż jemu samemu zaczęło się wydawać, że może wczoraj połknął jakąś żabę, która koniecznie chce teraz przez jego gardło wyskoczyć z powrotem na świat. W gębie miał sucho, jakby żuł trociny, a czerwone jak u królika oczy nie świadczyły bynajmniej, że to, co służy ludzkiemu pojednaniu, może służyć też zdrowiu człowieka. Wyszedł właśnie na poszukiwanie Kaźmierza, żeby wczorajszym deklaracjom współpracy nadać praktyczny wymiar: kiedy by mogli razem ruszyć w pole, żeby zebrać suche jak pieprz zboże i zacząć jesienną orkę. I wtedy właśnie ujrzał Pawlaka, szarżującego z drągiem w ręku. Łomot kija o chude boki „Mućki” zabrzmiał w uszach Kargula jak rytm bębna, wzywającego do boju.
– A on czego tak szasta sia, jakby co zgubiwszy? – przemagając chrypę zawołał w stronę Pawlaka. Stali teraz naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem. I wtedy nagle, jakby od tego zderzenia ich oczu powstała jakaś iskra, za plecami Pawlaka rozległ się potężny wybuch. Kaźmierz przykucnął, szepcząc do siebie: „Ki czort”?! Odwrócił się przez ramię i w tym miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą człapała „Mućka”, zobaczył chmurę czarnego dymu. Wybuch miny jakby ją uniósł w powietrzu, bo zniknęła w środku wypłowiałego do białości łanu zboża. Wyrzucona wybuchem fontanna ziemi zaszeleściła na suchych badylach. Ruszył biegiem Kargul w to miejsce, w którym chwiał się jeszcze w powietrzu słup dymu. Za nim drobił spiesznie Kaźmierz, jakby nie wierząc własnym oczom, że krowa mogła nagle unieść się do nieba. „Mućka” albo raczej to, co z niej po wybuchu miny zostało -leżała tuż za miedzą Kargula. Rozsierdzony Kargul odwrócił się ku Pawlakowi z taką miną, jakby go chciał rozerwać na pół.
– Już twój brat, Jaśko, raz mnie mordował, a teraz ty się do zabijania bierzesz?
– Biorę się i brać się będę, bo ty, Kargul, na świętość nie zważasz! Pawlak, który przy Kargulu wyglądał niczym Dawid przy biblijnym Goliacie, wypiął wojowniczo pierś. Kargul opanował czkawkę i huknął groźnie, wskazując gestem zwłoki swojej żywicielki.
– Jaka to świętość, ty koniosraju jeden?!
– Miedza to święta rzecz i naucz się tego, bo inaczej znów cię kosą nauczę!
– Ot, kałakunio jeden! A gdzie ty tu miedzę widzisz? – chrypiąc z wściekłości Kargul objął gestem cały horyzont.
– Stąd po niebo wszystko twoje. Chcesz, bierz. Tu nikt łyżką ziemi nie będzie mierzył, jak wy to w Krużewnikach robili. Kaźmierz, jak kogut sposobiący się do walki, obchodził teraz drobnym kroczkiem zwalistego przeciwnika. Kargul jak niedźwiedź na gorącej blasze obracał się wkoło, żeby nie dać się zajść od tyłu. – Ja tyle wziął, co mi pasuje, i tego ruszyć nie dam!
– Tobie starczy, że krowa pyskiem ruszy, a ty już ukrzywdzony. Zawsze byłeś chłop, co motyką orze.
– Jak powiedział?! – Kaźmierz aż zapiał niczym kogut, dotknięty do żywego tym określeniem. Już szykował się, by zaatakować Kargula, kiedy nagle rozległo się chóralne wołanie Jadźki i Witii: „Uwaga! Miny!” Chłopak i dziewczyna stali obok siebie przy cementowym gnojowniku za stodołą Kargula. Dając rozpaczliwe znaki rękoma, krzyczeli ostrzegawczo: „Miny! Minyyy!” Dopiero teraz do obu adwersarzy dotarło, że stoją pośrodku pola nafaszerowanego minami i każdy krok grozi im takim końcem, jaki spotkał „Mućkę”. Zastygli w bezruchu. Kargul rozglądał się, szukając drogi odwrotu. Najbezpieczniej byłoby wrócić własnym śladem, tylko że wysuszone zboże pokładło się w różne strony i każdy krok mógł być ostatnim.
– Teraz prowadź – Kaźmierz usunął się na bok, dając pierwszeństwo Kargulowi.
– Ty idź pierwszy – Kargul wypchnął do przodu Pawlaka.
– Twoje pole – Kaźmierz chytrze zmrużył oczka.
– Pokaż drogę, boś gospodarz.
– Gości przodem puszczam -rzucił w odpowiedzi Kargul i nagle szarpnęła nim czkawka. Zastygli w bezruchu jak posągi. Tuż obok nich leżały zwłoki „Mućki”. Jeszcze przed chwilą Pawlak byłby gotów uznać to za sprawiedliwą karę bożą, ale jaka to sprawiedliwość, która na jednaką próbę wystawia sprawcę i ofiarę? Wystarczyło spojrzeć w bok, na wyrwane trzewia krowy, by wyobrazić sobie, co by z nich zostało po nadepnięciu na minę. Żaden z nich nie kwapił się,by to jego właśnie spotkał ten los. Stali więc obok, rozglądając się rozpaczliwie za jakimś wyjściem. Kargul pierwszy znalazł racjonalny argument, że to Pawlak powinien podjąć ryzyko: – Zlazaj mi stąd – huknął między jednym a drugim czknięciem. -To moje pole!