– A ty gdzie oczy gubisz? Co ciebie ta durna bździągwa obchodzi, a? – popchnął syna w stronę gnojownika, leżącego na skraju pola.
– Czas ziemię ruszyć, ale jak, kiedy ona minami nadziana? Przez ten perz, susz i kąkol rozmaity chleba na przyszły rok nie będzie. Ot, dziczeje ziemia bez ludzi…
– A przez ziemię ludzie – bąknął pod nosem Witia, któremu nowa wojna z Kargulami utrudniła kontakty z dziewczyną.
– Ty mnie nie dziwacz! – ostro zareagował Kaźmierz, dopatrując się w tej uwadze defetystycznych nastrojów.
– To miał ja może Kargulowej skacinie dać pozwoleństwo, żeb' mi w szkodę lazła? – Przez to krowa padła.
– I Bogu dzięki – bez wahania odparł Kaźmierz i nagle coś mu w głowie zaświtało, bo cały aż się rozjaśnił.
– Aj, Bożeńciu, w tym cała bezlitosna sprawiedliwość, że Kargul krowę stracił, a ja rozum zyskał! – Zauważył zdziwione spojrzenie syna.
– A cóż jemu oczy dęba stanęli jak u czerepachy? Ano, dawaj baniak z benzyną! I zapałki od babci weź!! Czekając, aż Witia wykona polecenie, oceniał wzrokiem pole akcji: na prawo, na skraju Kargulowego sadku, była sadzawka. Po zarośniętej rzęsą wodzie pływały w pudle szafy młodsze dzieci Kargula. Niech się taplają razem z gęśmi, tam ogień nie dojdzie. Bo właśnie żywym ogniem postanowił Pawlak oczyścić swoje pole z min i niewypałów. Witia polał benzyną skraj zagonu. Wystarczyło dotknąć zapałką, a ogień buchnął z głośnym westchnieniem i wpełzł między suche zboże, liżąc je płomieniami. Kaźmierz z synem schowali się za murem cementowego gnojownika. Wyglądając zza niego, oczekiwali obaj efektów tego zbawiennego pomysłu: ogień za nich oczyści ziemię z prochu, przygotuje ją do pługa… Ogień rozszerzał się, drgało rozgrzane powietrze. Rozległ się pierwszy wybuch. Kaźmierz aż zachichotał i zatarł ręce, rad, że wszystko idzie po jego myśli. Drugi wybuch wyrzucił ziemię. Czuli jej drżenie pod podeszwami. Słysząc wybuchy, dzieci Kargula wyskoczyły z szafy w samym środku sadzawki. Omal się nie potopiły, uciekając w stronę stodoły z przeraźliwym krzykiem: „Niemce, Niemce!” Zachichotał Kaźmierz i trącił syna łokciem. Obaj mieli uciechę z tej głupoty Kargulowego plemienia. Wyjrzał Witia zza gnojownika, ale nowy potężny wybuch tuż przy skraju ich pola nieomal zdmuchnął jego głowę. Przysiadł za osłoną. Posypały się na nich grudy ziemi. Kaźmierz aż skurczył się w oczekiwaniu na kolejny wybuch. Witia na wszelki wypadek włożył na głowę niemiecki hełm, którego babcia Leonia używała do pojenia kur. Ostrożnie wyjrzał zza zasłony. Ogień szedł jak tyraliera przez całe pole, co chwila powodując kolejną eksplozję, która wprawiała ziemię w drżenie. Tymczasem mokry Tadzio z Hanią wpadli do stodoły, gdzie ich ojciec rżnął właśnie sieczkę.
– A tam co dzieje sia?!
– Nie słyszy tato? – cieszył się Tadzio.
– Wojna!
– To znów nas wysiedlą? – dopytywała się Hania. Wyjrzał Kargul przez wrota stodoły. Zobaczył ogień pustoszący pole, wybuchające pociski, a w dali czarne kształty czołgów. Przeżegnał się szeroko, zagarnął dzieci ramieniem i kolebiąc się na swoich długaśnych nogach przemknął do domu. Coś świsnęło mu nad głową, aż przykucnął. W kuchni drżały szyby w oknach. Jadźka z matką pospiesznie pakowały tobołki, nie czekając na wyjaśnienie sytuacji.
– Aj, Bożeńciu, ledwie tydzień człowiek dach swój nad głową miał i znów front idzie – labidziła Aniela, upychając w tobołki bieliznę. Jadźka wtykała rodzeństwu do ręki chleb i sól. Kargul porwał ze ściany obraz ze świętym Józefem, który przywędrował z nimi z Krużewników.
– Zbierajcie się do Pawlaków!
– Ty co, zbiesił sia? – Anieli nie mieściło się to w głowie, by szukać ocalenia u Pawlaków.
– Taż miała nasza noga u nich nigdy nie stanąć! Sam ty to powiedział! Kargul, słysząc zbliżające się serie wybuchów, uciął wszelką dyskusję.
– Jak nas mają mordować, to razem! Dom zadrżał od wybuchów, w kominie obsunęła się cegła. Kargulowa zaczęła płaczliwie zawodzić litanię do świętej Zyty. Kargul opanował sytuację: zatkał garścią usta żony, popchnął dzieci do wyjścia i poprowadził rodzinę w stronę domu Pawlaków. Natknąwszy się na płot, pokonał go okrakiem, po czym kolejno przesadził nad sztachetami żonę, Jadźkę. Tadzio z Hanią byli już po tamtej stronie. Tymczasem nasilająca się kanonada cieszyła duszę Pawlaka. Ile wybuchów – tyle razy był cudownie ocalony od niechybnej śmierci. Dziwne mu się tylko wydało, że te wybuchy, miast się oddalać, to jakby przybliżały się ku ich stodole. Kaźmierz, kuląc się przy każdej eksplozji, liczył szeptem, jakby przebierał paciorki różańca:
– Dziesięć… Jedenaście… Dwanaście… Potężny huk szarpnął powietrzem. Świsnęły w powietrzu odłamki. Witia aż zamrugał powiekami.
– Przeciwczołgowa…
– Piętnaście… Szesnaście… Tyle razy nas Kargulowa krowa od śmierci wybawiła… Siedemnaście…
– Kiedy eksplozje zaczęły się nakładać jedna na drugą, Pawlak trącił syna łokciem: – Witia, licz ty, bo mnie się język plącze.
– Za małe nasze szkoły, tato – Witia rychło zrezygnował z liczenia. Chciał wyjrzeć poza murek, kiedy nagle rozległa się seria z broni maszynowej.