– Ki czort? – Kaźmierz ostrożnie wysunął się za brzeg silosu. Wzniecony przez niego ogień już dawno wygasł. Nad polem snuł się welon czarnego dymu. I z tamtej właśnie strony odezwały się ciężkie karabiny maszynowe. Nad głową Pawlaka ze świstem przeleciały pociski. Ktoś na nich nacierał. Kaźmierz wskazał synowi kierunek odwrotu: stodoła. Sam zerwał się do biegu. W chwili, gdy ruszył, nad jego głową karabin maszynowy przeszył deski równym ściegiem. Słysząc świst nadlatującego pocisku artyleryjskiego, Kaźmierz padł na ziemię. Wybuch podrzucił go do góry. Ledwie opadły wyrzucone w górę grudy ziemi i odłamki, zerwał się i drobiąc małymi kroczkami dopadł wierzei stodoły. Witia gubiąc hełm wpadł tuż za nim. Pociski łupały grube dechy, drzazgi fruwały w powietrzu. Teraz pozostała im do przebycia przestrzeń podwórza. Kaźmierz przygięty ku ziemi był już w połowie drogi, kiedy dostrzegł w ogródku babcię Leonię. Stara kobieta najspokojniej wieszała pranie na sznurku, jakby ta cała kanonada tyle dla niej znaczyła, co wielkanocne strzelanie z kalichlorku.
– Mamo! Taż strzelają! – krzyknął Kaźmierz i pociągnął staruszkę ku wiodącym do piwnicy schodom. W piwnicy Pawlaków zgromadziły się już obie rodziny. Na widok Kaźmierza, który stoczył się ze schodów i rymnął plackiem na cement, Kargul odetchnął z widoczną ulgą.
– Żyjesz-pomógł mu podnieść się z pokrytej węglowym miałem podłogi.
– A myślał już, że po tobie. Z pomocą chciałem iść.
– Żeb' jego wilcy! – wydyszał zasapany Kaźmierz.
– Sojusznik się znalazł.
– Otaczają nas ze wszystkich stron – meldował podniecony Witia, wycofując się ostatni w niemieckim hełmie na głowie.
– Ale kto? – Kaźmierz, całkiem ogłupiały przebiegiem wydarzeń, objął pytającym spojrzeniem obecnych.
– Po jaką zarazę nas atakują?
– Znów się pod okupacją znajdziem – zajęczała Marynia, trzymając obie dłonie na wypukłym brzuchu, jakby chciała ochronić od zagłady to, co niebawem miało przyjść na świat. Leżała w kącie piwnicy na starym, rozprutym materacu, skręcona bólem, który wzmagał się przy każdym kolejnym wybuchu. Szybki piwnicznych okienek drżały, po coraz bliższych eksplozjach ze ścian sypał się tynk. Jęki Maryni nasilały się. Przy jej posłaniu tkwiła babcia Leonia, ocierając jej pot z czoła białą chustą.
– I co za czort tę wojnę rozpętał? – zastanawiała się głośno Kargulowa w przerwie między litaniami.
– To ja żem pole z min oczyszczał – szczerze wyznał Kaźmierz. Jeszcze godzinę temu dumny był z odkrycia, że ogień nie tylko może być zagrożeniem, ale także wybawieniem. Teraz już nie był tego taki pewny.
– Ot, durny zawsze dobrych ludzi w kałabanię wpędzi… – stęknął Kargul, skulony pod piwnicznym okienkiem. Pawlak już się szykował do ataku, ale powstrzymała go seria z broni maszynowej. Pociski rozbiły okienko i zostawiły ślad na przeciwległej ścianie. Dzieci Karguli przypadły do kolan matki z głośnym płaczem: Jadźka skuliła się za plecami ojca, a Marynia wydała z siebie ni to szloch, ni krzyk.
– Co tobie? Boli… – jęknęła Marynia.
– Trafili… – zaniepokoił się Kaźmierz, zerkając z kąta na żonę. – Prędzej ty ją trafił, ale dziewięć miesięcy nazad – mruknął Kargul.
– Taż tylko patrzeć, jak rozsypie sia – babcia Leonia rozglądała się bezradnie.
– Taż co nam robić?
– Niech na wstrzymanie weźmie, póki nas nie oswobodzą – doradzał Kargul.
– Ale kto i od kogo? – zastanawiała się Aniela, przesuwając między palcami paciorki różańca. Tam na górze szalała wojna, zmagały się jakieś oddziały, a oni tkwili w tym piwnicznym chłodzie jak żywcem pogrzebani. Witia, jakby w przeczuciu, że mogą to być ostatnie chwile życia, wpił się wzrokiem w postać Jadźki, wciśniętej między schody i kupę węgla. Patrzył tak, jakby im teraz nad głową śpiewały słowiki, a nie karabiny maszynowe. Nagle wszyscy równocześnie odwrócili głowy w stronę wejścia: rozległ się stuk otwieranych drzwi, z góry padł strumień światła. W tym blasku słońca dojrzeli staczający się po schodach granat obronny. Stuk-stuk-stuk – zapukał na każdym stopniu, stoczył się na podłogę piwnicy i tam zakręcił jak bąk. Oczy Pawlaka wyszły z orbit. Wszyscy wcisnęli się w ścianę, czekając na nieuchronny wybuch. Granat pokręcił się i zastygł w bezruchu. Jadźka zasłoniła uszy rękoma. W ciszy, jaka w tej chwili zapadła, usłyszeli wyraźnie czyjeś kroki. W wycięciu powały dostrzegli dwa stare, wykoślawione trzewiki i lufy dwóch karabinów. Kargul i Pawlak spojrzeli na siebie. Co robić? Granat leżał. Aniela włożyła różaniec do ust. Marynia położyła poduszkę na brzuchu. Trzewiki zeszły jeszcze o trzy stopnie niżej. Ukazał się człowiek w granatowej kurcie, w narciarskiej czapce, co razem stanowiło coś w rodzaju munduru. Pod jedną pachą taszczył dwa karabiny, pod drugą rurę „panzerfausta”. Kargul, przełykając ślinę, podniósł obie ręce do góry. Kaźmierz nie mógł oderwać wzroku od granatu. Marynia przestała jęczeć.
– Chłopy, umie kto schiessen?
– Pyta, czy umiemy strzelać – rzucił przez ramię Kargul, nie opuszczając rąk.