Kiedy się wyrusza nocą w nie znaną sobie drogę, nigdy nie wiadomo, z której strony się wróci i co się z tej drogi przywiezie. Po pełnym huku wybuchów dniu ta nocna cisza, która panowała wokoło, aż dzwoniła Pawlakowi w uszach. Klaskanie kopyt jego kobyły, cichy turkot gumowych kół wozu były jedynym dźwiękiem, jaki odbijał się echem o mury martwych kamieniczek miasteczka. Żadne światło, żaden ruch nie wskazywał na to, że ktoś żyje za tymi oknami i że żył kiedykolwiek. Pawlak, siedząc na wymoszczonej słomą skrzyni, ściskał kurczowo karabin. Całe szczęście, że ten cały Wieczorek uzbroił ich, bo teraz przynajmniej Kaźmierz czuł się pewniej. Gdyby nie to, że cała jego uwaga była skupiona na znalezieniu lekarza, co by ułatwił przyjście na świat kolejnego Pawlaka, Kaźmierz niewątpliwie rozkoszowałby się luksusem tej przejażdżki: w Krużewnikach zostawił stary wóz na żelaznych obręczach; teraz toczył się pożyczonym od Kargula poniemieckim wozem na gumowych kołach, niczym dziedzic Dubieniecki w swoim powozie; nie jechał też po kocich łbach czy wądołach, lecz sunął gładko po asfalcie równym jak stół. Tylko żeby choć wiedział, gdzie ma szukać lekarza albo przynajmniej akuszerki. Pod zimnym talerzem księżyca świat wydawał się wymarły, a Pawlak i jego kobyła jakimś przypadkiem ocalonymi istotami. Dokąd właściwie tak jechał? Kogo miał spytać o drogę, gdyby zabłądził? Ani kobyła, ani księżyc nie mogli mu dać odpowiedzi. Kaźmierz wyciągnął spod koca pęk słomy, zwinął go w węzeł i rzucił na jezdnię. Kiedy dotarł do pustego ryneczku, zostawił za sobą drugi pęk słomy. Postanowił przy każdym skręcie zostawiać za sobą znaki, by móc potem odnaleźć drogę do swojej zagrody. Przełykając z przejęcia ślinę, rozglądał się naokoło. Raz mu się zdawało, że widzi kogoś za szybą otwartego na piętrze kamieniczki okna, ale to tylko wiatr poruszył przewieszoną przez parapet firankę. Odczytywał w blasku księżyca przylepione na niektórych domach kartki: „Zajęte przez Polaka”. Wołał wówczas: „Jest tam kto?” – ale tylko echo było mu odpowiedzią. Wolałby odkryć tabliczkę lekarza. Stawał przy każdym napisie, ale najczęściej były to niezgrabnie namazane litery, oznajmujące, że „Min niet”. Gdyby znalazł jakiegoś przedstawiciela nauk medycznych, to czy ten chciałby opuścić dom w głuchą noc? Oczywiście posiadany przez niego karabin mógł być niezłym argumentem, ale żeby go zastosować, trzeba było najpierw znaleźć doktora lub położną. Kobyła człapała miarowo, a on coraz bardziej oddalał się od domu, zatapiając się w tym księżycowym świetle, lecz nie natrafił na żaden ślad człowieka. Może by tak w kościele poszukać pomocy? Zaczął się rozglądać za kościelną wieżą. Przy końcu ryneczku wbijała się w zimne niebo strzelista wieża, a po jej miedzianym pokryciu księżyc spływał aż na asfalt. Zatrzymał kobyłę przed schodami kościoła. Przeżegnał się i ruszył ku wielkim rzeźbionym odrzwiom, na których postacie świętych wyciągały ku górze dłonie, jakby chciały ulecieć w powietrze. W połowie schodów Kaźmierz zawrócił po karabin: takie były czasy, że nawet podczas szukania kontaktu z Panem Bogiem lepiej było mieć przy sobie broń. Odrzwia broniły mu dostępu do wnętrza kościoła. Ogromna klamka szczęknęła głucho. Uderzył lekko kolbą karabinu w brzuch świętego Jerzego, który szykował się do przebicia włócznią ziejącego ogniem smoka. Wnętrze kościoła odpowiedziało głuchym półgłosem, święty ani drgnął, za to z karabinu pod wpływem uderzenia wyleciał zamek.
– Ot, pomorek – szepnął do siebie Kaźmierz, wciskając pospiesznie zamek na swoje miejsce.
– Taż jak mnie teraz doktora namówić, jak karabin felerny? Zrezygnowawszy z pomocy bożej, Pawlak postanowił odnaleźć drogę na stację: tam zawsze jacyś swojacy się znajdą, co kolejnym transportem przyjechali. Niechby nawet nie było doktora, to choć może trafi się jakaś sprawna kobieta, co potrafi poród odebrać. Potoczył się uliczką w dół i nagle drgnął: zza szyby przyglądały mu się zza okularów czyjeś uważne oczy. W sam raz ten ktoś wyglądał na doktora, bo tak jak doktor Strassman z Trembowli miał okulary i siwą bródkę. Podniecony zatrzymał wóz i sięgnął po karabin; żeby mieć czym przekonać fachowca do swojej prośby. Ale ledwie zlazł z wozu, to siarczyście zaklął: wpatrujące się w niego oczy należały do fotografii wiszącej za szybą zakładu fotograficznego. Splunął Kaźmierz na chodnik, zrobił kolejny wiecheć ze słomy, rzucił go obok latarni i cmoknął na kobyłę. Rozpacz i bezradność bezlitośnie ściskały jego serce: tam ma przyjść na świat jego potomek, a on szasta się po nocy po wymarłym miasteczku jak po cmentarzu. Może tu tylko duchy zostały? Z jakiego innego powodu kobyła by tak strzygła uszami? Zatrzymał wóz, zdawało mu się bowiem, że usłyszał w głębi bocznej uliczki dźwięki harmonii.