– Żeb' jego wilcy! Rób, na co ci sumienie pozwala, ale nie każ se pomagać. Prowadząc ten dyskurs przysunął się do wozu, gdzie zostawił zagrzebany w słomie karabin. Napastnik widać nie był z kamienia, bo drżący rozżaleniem głos Pawlaka rozmiękczył jego stanowczość.
– Skąd pan jesteś?
– Zza Buga.
– Całe szczęście! – ucieszył się dysponent karawanu.
– Bo ja z Warszawy, a nie miałbym sumienia skrzywdzić warszawskiego rodaka. – Człowiecze, taż ty breszesz jak sobaka! – zdenerwował się Pawlak tym jawnym szowinizmem.
– A bo my zza Buga to gorsze rodaki?! – Nie bierz mnie pan pod bajer. Myśmy więcej w okupację w dupę dostali.
– Ale was ruskie z chałupy nie przepędzili. My swój dom pod Trembowlą zostawili.
– A mój się w powstaniu rozleciał. A na barykadzie na Freta w biodro mnie postrzelili.
– A my dwie pacyfikacje za Hitlera przeszli.
– Ja Hitlerowi z obozu jenieckiego uciekłem, bo miałem swój chwyt na Niemców… Warszawiak nie chce ustąpić w tej dziwnej licytacji. Dwóch obcych ludzi prowadziło ten przetarg losów nocą, przy rynku wymarłego miasteczka, tuż obok karawanu.
– Ja rodaka szukał, a na bandytę trafił – westchnął Pawlak.
– Ty, frajerze, uważaj – warszawiak oparł lufę dubeltówki o pierś Pawlaka.
– Do powstańca warszawskiego pan mówisz.
– A czy ja twój wróg?
– Nie.
– A może ja zając?
– Nie.
– To czego pan na mnie fuzję wziął, jak ja ani wróg, ani zając? – Takie czasy, że nic ani nikt nie jest na swoim miejscu. Na wszystko trzeba mieć chwyt. Dawniej karawanem woziło się umrzyków, a teraz żywych. Jakby na potwierdzenie tych słów coś się w karawanie poruszyło. Ktoś jakby krzyknął czy załkał raptem, przewrócił się z boku na bok z impetem sporego suma, co się chce zerwać z haczyka, bo karawan zakolebał się na resorach, pucate, złote aniołki zakołysały się w blasku księżyca. Oczy Pawlaka pod daszkiem maciejówki zrobiły się okrągłe jak srebrna pięciozłotówka z Józefem Piłsudskim. Nie tylko on czuł narastającą grozę. Kobyła łbem rzuciła, jakby nagle poczuła jakiś dziwny lęk. Warszawiak jednak nawet się nie obejrzał za siebie, a jego dubeltówka nakłaniała Pawlaka do wyprzęgnięcia kobyły.
– Przeszli my dwa razy ruskich, raz Niemców. Aj, przyjdzie i to przecierpieć, że rodaki nas oskubią. Dobregoś se pan wroga znalazł, żeb' na nim swoje krzywdy wyrównać. Kaźmierz, trzymając konia przy pysku, powolutku przesunął się tak, by mieć swój karabin w zasięgu ręki.
– Mnie nie pan jesteś wrogiem, ile twój koń przyjacielem. Warszawiak zbliżył się, by sięgnąć po wodze. Pawlak jednym szarpnięciem wyrwał mu dubeltówkę i skierował ją na uczestnika powstania warszawskiego. Teraz miał w ręku właściwy argument, którym mógł go przekonać o swoich racjach.
– Ano dawaj łapy do góry! Ku jego zdumieniu warszawiak spokojnie zaczął odprowadzać kobyłę w stronę karawanu.
– Nie nabita rzucił przez ramię, ciągnąc opierające się zwierzę.
– Za to ten nabity! – wrzasnął Pawlak, repetując swój karabin. Słysząc chrzęst zamka warszawiak zareagował właściwie. Teraz on stał z podniesionymi w górę rękoma, próbując kontynuować dialog w innej już tonacji. W jego głosie pojawiły się tony ugodowe, a nawet odcień lizusostwa.
– Ja wiem, gospodarzu, że wy zza Buga też przeszliście swoje. Mój ojciec pochodzi ze Lwowa. Firmę transportową miał. Może pan słyszał: Budzyński i Ska…
– Też pewnie karawaniarzem był, jak jego syn.
– Nigdy w życiu! Meble woził. I ja miałem po nim przejąć interes po wojnie.
– Już on nie zdąży nic przejąć – Pawlak małymi kroczkami przybliżył się ku warszawiakowi.
– Jemu przyjdzie aby tym karawanem przejechać sia…
– Panie! Nie zrobi pan tego!
– My zza Buga świdra z języka nie robimy. Lufa karabinu była już blisko piersi warszawiaka. Zacięta twarz Pawlaka, który w obronie kobyły gotów był nie cofnąć się przed niczym, przekonała tamtego, że ich gra toczy się o wysoką stawkę. – Przecież my swojacy – przekonywał drżącym głosem, a minę miał pokorną jak uczniak przyłapany na ściąganiu.
– Ja naprawdę nie chciałem waszej krzywdy, tylko koń mi potrzebny, bo inaczej krewa będzie…
– Niech chociaż przed śmiercią nie bresze – ostrzegł go groźnie Pawlak.
– Niech gada, przez co bandytą został sia.
– Ruscy mi konia zabrali, bo nie miałem spirytusu, żeby się wykupić – tłumaczył się pospiesznie warszawiak, gestem głowy wskazując karawan.
– A ja fachowca do naszej osady po tamtej stronie torów wiozę. -Żywego? W karawanie?
– Taksówki jeszcze się nie dorobiłem…
– Warszawiak zerkał w stronę karawanu, z którego dobiegało teraz jakieś dziwne charczenie.
– W tym pudle z nim piłem, póki nie padł, no to najwygodniej go było w tym przewieźć. Tylko jak bez konia? Pawlak zaciekawiony zbliżył się do karawanu. Zza przydymionych szyb, rżniętych w piękne esy-floresy, dobiegało straszliwe chrapanie. Spojrzał pytająco na warszawiaka.
– A to kto?
– Fachowiec.
– Od czego?
– Wysłali mnie do starostwa po inżyniera, żeby uruchomić elektrownię, a tam mi mówią: inżyniera póki co nie mamy, bierz co jest. Weterynarz też się przyda, jak wytrzeźwieje.
– Jak powiedział?! Weteryniarz?! – głos Pawlaka zabrzmiał najwyższym zachwytem.