– Albo ktoś jest ze mną, albo to samo z nim zrobię, co z tym Kargulowym wozem! Wóz Kargula, na którym przyjechał Kokeszko, stał po drugiej stronie płotu, ale jego dyszel sterczał na stronę podwórza Pawlaków. Kaźmierz odstawił karabin, wręczył piłę Kokeszce, by ten razem z nim urżnął dyszel dokładnie w tym miejscu, w którym przekroczył on linię płotu. Od tej chwili Kokeszko nie mógł mieć wątpliwości, że Pawlak spełnia swoje obietnice. Trudno mu się jednak dziwić, że wolał rozwieszać pranie razem z Jadźką niż karmić świnie wraz z babcią Leonią. Kolację zjadł tego dnia u Karguli, opowiadając im o swojej pracy w młynie pod Gnieznem. Chciał zostać na noc, ale Aniela nie zgodziła się, żeby kawaler – i to w dodatku nie zza Buga, tylko spod Gniezna – nocował w izbie obok dziewczyny, z której od początku oka nie spuszczał. Kargul jednak na złość Pawlakowi pozwolił Kokeszce spędzić noc pod swoim dachem. Nazajutrz wybrał się z nim do młyna nad potokiem. Kokeszko obejrzał młyn: młyn jak cacko, tylko młynarzowej trzeba, żeby wszystko grało… Nie ukrywał przed Kargulem, że w tej roli najchętniej widziałby jego córkę.
– Jeszcze ani puda mąki nie zrobiwszy, a już się za młynarzową rozgląda? – studził jego zapały Kargul. Od początku nieufnie odnosił się do przybysza, którego Pawlak kupił za jedną flaszkę spirytusu, ale równocześnie nie chciał go zrażać do swojej rodziny, bo już sam fakt, że Kokeszko wolał się trzymać jego podwórza, był dla Kargula sukcesem: Pawlak go zdobył, a on go ma! To, że Kokeszko bez przerwy kolędował pod oknem Jadźki największym niepokojem napawało Witię. Zwrócił wreszcie uwagę ojca, że jak tak dalej pójdzie, to młynarz zamiast służyć całej wsi, w której co dzień przybywało osadników, będzie szedł na pasku Karguli.
– Jeszcze jeden Judasz – mruknął na to Kaźmierz, patrząc niechętnie na Kokeszkę, który rąbał drzewo po tamtej stronie granicy.
– Ale mnie teraz bardziej od młynarza ksiądz potrzebny. Marynia, ledwo się zwlekła po połogu, zaczęła się domagać urządzenia chrzcin. Witia na jej polecenie wyruszył rowerem, by znaleźć w okolicy polskiego księdza. Tymczasem Pawlak zaczął przygotowania do tej uroczystości prawdziwie po gospodarsku – od przygotowania bimbru. Dobry mu wyszedł, bo pszeniczka poniemiecka dorodna była, tak że w trzy dni utoczył pełną beczkę. Nie bylejaka to była „swojucha”, bo na specjalnym przepisie oparta: do gotowego zacieru dodawało się suche, sproszkowane łajno kurze, które działało jako spłonka na dynamit. Stąd też i nazwa: Kurzenny samogończyk. Wystarczyło szklankę takiego „kurzennego” łyknąć, a przepalał on żołądek na wylot, tak że oczy chciały wyskoczyć z orbit, a policzki robiły się purpurowe, jakby krew miała z nich trysnąć fontanną niczym woda z dziurawego strażackiego szlauchu. Gdy już miał beczkę gotowego bimbru, wylał z reszty flaszek owo paskudztwo, które przedtem reklamował jako „żmijówkę”. Z beczką „kurzennej swojuchy” poczuł się bogaty i przygotowany do ceremonii chrztu. Witia objechał rowerem kilka wsi, księdza nie znalazł, za to rower stracił, bo go od niego wyzwolili radzieccy żołnierze, którzy konwojowali z zachodu na wschód ogromne stada bydła.
– Aj, Bożeńciu, czemu nas tak karzesz – zmartwiła się Marynia.
– To ty bez księdza wrócił i bez rowera?
– Za to wiem, gdzie krowe by my mogli za dwa litry spirytusu dostać – Witia znał siłę nabywczą tej międzynarodowej waluty, której pełna beczka stała przy drewutni.
– Dam ja i trzy „kurzennego”, ale za księdza! – rzucił swoją cenę Kaźmierz.
– Najsampierw sakrament, potem krowa!
– Dziecko nie ochrzczone to jak grzech nie odpuszczony – przytakiwała synowi babcia Leonia. Kiedy Wieczorek usłyszał obietnicę Pawlaka, zaofiarował się przyprowadzić niemieckiego księdza. Za pośrednictwo zażyczył sobie tylko litr „swojuchy”. I babcia Leonia, i Marynia miały jednak wątpliwości, czy błogosławieństwo Niemca – a w dodatku ewangelika – może sprowadzić łaskę na najmłodszego Pawlaka. W dodatku Marynię gnębiła sprawa rodziców chrzestnych: Kokeszko, zdobyty przez Kaźmierza, nie mógł w końcu odmówić roli ojca chrzestnego, ale w jej oczach miał jeden podstawowy mankament: był spod Gniezna. Marynia drętwiała ze zgrozy na samą myśl, że jej syna będzie trzymał do chrztu ktoś nie samo-swój.
– Oj, kobito, nie rób ty teremedii – przekonywał ją Kaźmierz.