– Pójdę, bo widzę, żeś z tego stracha czkawki dostał – odciął się Pawlak, krzywiąc się w pogardliwym uśmiechu. Nie wyszedł mu ten uśmiech, bo mięśnie miał sparaliżowane strachem. Uniósł nogę i ostrożnie postawił ją przed sobą. Rękoma rozgarniał pochylone ku ziemi kłosy jak wodę w stawie, usiłując wypatrzyć coś pod stopami. Za nim ruszył Kargul, unosząc długie nogi wysoko jak bocian i bacznie obserwując każdy krok Pawlaka. Co chwila trzęsła nim czkawka.
– Widać, jak on silnie przestrachany – szydził Pawlak, sam blady ze strachu.
– Nie ze strachu mnie telepie, tylko od tej twojej „żmijówki” – usprawiedliwiał się Kargul.
– Może być przyda się ona jeszcze na stype po tobie – syknął Pawlak, kołysząc się na jednej nodze i ostrożnie opuszczając drugą na widoczny wśród łodyg kamień.
– Po tym będzie stypa, kto pierwszy wyleci.
– Tchórz się zawsze za cudzymi plecami kryje. Dwa kroki Pawlaka – to jeden krok Kargula. Na wszelki wypadek Kargul wolałby nie iść zbyt blisko Kaźmierza, ale nie chce stracić z oczu śladu buciorów tamtego. Idą więc jak związani niewidoczną liną. Każdy ich krok śledzą od stodoły Kargula młodzi. Jadźka odruchowo chwyciła dłoń Witka i ściska mocno, równocześnie szepcząc litanię do Serca Jezusowego.
– Ty bambaryło, przez ciebie moje dzieci sierotami mogą zostać – Pawlak ani przez chwilę nie przestaje obciążać sumienia sąsiada. Kargul najwyraźniej uważał, że nawet życie Kaźmierza nie równoważy straty krowy.
– Mała strata, krótki żal. Co innego „Mućka”… Kiedy obaj byli już na skraju pola, Kaźmierz odetchnął głęboko.
– No i wyprowadził ja ciebie.
– Co za czasy. Durny przodem idzie.
– Jak powiedział?! – oczy Kaźmierza zmieniły się w dwa sztylety. Wyszarpnął z kieszonki cebulasty zegarek i wetknął go nerwowo do kieszeni spodni. Było to oczywistym znakiem, że szykuje się do ataku.
– Czekaj no ty, łapciuchu! Gdzieś już kują kosę, co od niej ten twój barani łeb spadnie!
– Głupszy spadnie – ty konusie jeden – Kargul szyderczym spojrzeniem zmierzył Pawlaka od rozklapanych butów po maciejówkę. – Jak powiedział?! Konusie?! Czekaj no ty… Ledwie Witia usłyszał to słowo, którym Kargul określił wymiary jego ojca – już wiedział, że musi dojść do starcia. Kaźmierz był tak przeczulony na punkcie swego małego wzrostu, że gdy raz handlarz koni powiedział na jarmarku, że „takiemu konusowi mały konik wystarczy” – to musiał przed rozwścieczonym Pawlakiem wpław uciekać przez rzeczkę. Kargul dobrze wiedział, jaki jest słaby punkt przeciwnika, ale zapewne nie spodziewał się takiego impetu: Pawlak pochylił głowę jak tryk, grzebnął podeszwami o trawę i ostro wystartował, trafiając powolnego Kargula prosto w żołądek. Ten zatoczył się, ale machając rękoma jak wiatrak skrzydłami starał się uchwycić oburącz gardło przeciwnika. Kaźmierz uskoczył za drąg, oddzielający ich leżące za sobą łąki, jednak zasięg rąk Kargula wystarczył, by przygwoździć go do słupa. Zmagać się zaczęli, gotowi raz wreszcie ostatecznie rozstrzygnąć tę wojnę, której przedostatnią ofiarą była „Mućka”. I kiedy wbite w kamizelę paluchy Pawlaka orały żebra Kargula, a równocześnie pięść Kargula grzmociła po karku Kaźmierza -rzucili się ku nim Witia i Jadźka. Każde ciągnęło swojego ojca. Tylko dzięki tej interwencji bezkrwawo skończyła się pierwsza potyczka nowej wojny. O ile, oczywiście, nie liczyć trupa „Mućki” z obłamanym rogiem, który został wśród zboża, przysypany wyrwaną wybuchem miny ziemią. Ocaleni ofiarą jej życia od śmierci Kargul i Pawlak jeszcze tego samego dnia przystąpili do odtworzenia tego, co przedwczoraj uznali za niepotrzebny już teraz rekwizyt przeszłości. Na podwórzu z jednego końca stawiał obalony płot Witia z ojcem – a z drugiego walił młotkiem Kargul, przybijając z wściekłym rozmachem podawane przez Jadźkę dwucalowe gwoździe.
– Żeb' wasza noga więcej na naszym nie postała – zagrzmiał, gdy przybił poprzeczkę do świeżo wkopanego słupka.
– A wasza na naszym – odszczeknął natychmiast Pawlak, waląc obuchem siekierki w wystający łeb gwoździa.
– Takem poprzysiągł tatowi i tak będzie po wieki wieków!
– Amen – dołożyła od siebie babcia Leonia.
Rozdział 14