Читаем Trylogia o Reynevanie – II Bo?y Bojownicy полностью

– A sto najdziesz? – spytał nie odzywający się od jakiegoś czasu Ulryk von Biberstein. – Bo ja przebijam, daję za onego sto kóp groszy. I niech mi nikt tu z honorem nie wyjeżdża, bo to sprawa honoru właśnie. O wyjaśnienia mnie nie proście. Ale jeśli to faktycznie Reinmar Bielawa, to on mój musi być. Daję za raw go sto kóp. Panie Ottonie de Bergow? Cóż rzekniecie? De Bergow patrzył na nań długo. Potem powiódł wzrokiem po wszystkich. – Rzeknę – zadarł głowę – że nic z tego. Handel unieważniam. Owego Bielawę wycofuję z oferty. – A to dlaczego?

– Dlatego – Otto de Bergow nie opuścił głowy – że tak mi się podoba. – Ano – Biberstein zacharczał przeciągle, splunął. Wasz zamek, wasza wola, wasze prawo. Tyle, że jeśli wy tak, to mnie jakoś odechciało się u was gościć. Dokończmy tedy interesu i komu w drogę. – Racja – kiwnął głową Lotar Gersdorf.

– Fakt – przytaknął Janko Schaff. – I mnie się spieszy tak jakby. Dobijmy więc targu i żegnajmy się. – Tedy, byście mnie jednak w lepszej pamięci mieli oświadczył de Bergow, mitygując się wyraźnie – będzie zniżka. Cena specjalna, jak dla brata. Jak w Kutnej Horze osiem lat temu nazad. Kopa groszy od łba. Baby i wyrostków dorzucam darmo. – I nie przebijajmy się wzajem – zaproponował Gersdorf – lecz podzielmy. Budziszyn, Zgorzelec, Lubij, Frydland, Jelenia Góra. Wpierw rozdzielmy równo baby i chłystków, a resztę… – Reszta nie dzieli się równo – obliczył szybko Kóckeritz. – Nie będzie sprawiedliwie. – Będzie, na mą duszę – powiedział de Bergow, gestem przyzywając swych zbrojnych – Będzie sprawiedliwie jak cholera, nikt nie wyjdzie stratny. Hej, brać ich! Tych czterech! Brać i w pęta! Nim martahuzi Pryszczatego pojęli, co się dzieje i o co chodzi, już byli związani. Dopiero wpychani pomiędzy swych niedawnych niewolników zaczęli się szarpać, wrzeszczeć i pomstować, ale błyskawicznie i bezlitośnie uciszono ich razami pałek, batów i drzewc dzid. – Panie… – zajęczał Pryszczaty, którego nikt nie dotknął. – Jakże to… Jakże… Toć to moje ludzie… – Chcesz może do nich dołączyć? Masz takie życzenie?

– Nie, nie, gdzie tam – usta Pryszczatego rozwarły się w szerokim i obleśnym grymasie. – Nijak nie! Co oni mi, krewni albo jak? Znajdę sobie nowych. – Fakt, zawsze się kogoś znajdzie. Idź więc. Aha, byłbym zapomniał… – Eee?

Otto de Bergow odwzajemnił się uśmiechem, po czym skinął na Douce von Pack, trzymającą oszczep w poprzek siodła. Douce błysnęła ząbkami, jej błękitnozielone oczęta zapłonęły. – Wprowadziłeś mi na zamek szpiega i mordercę. Biegnij do bramy. Pędź! Chyżo! Pryszczaty pobladł, zrobił się biały jak rybi brzuch. Ochłonął błyskawicznie, odwrócił na pięcie i pomknął ku bramie niczym chart. Biegł szybko. Bardzo szybko. Wyglądało, że dobiegnie. Nie dobiegł.

Rozdział dziesiąty

w którym okazuje się, że nic nie wzmaga tak sprawności umysłowej jak głód i pragnienie. Gdy zaś trzeba rozwikłać jakąś zagadkę, najlepsze wyniki daje obsikanie ludzkich szczątków. Koniecznie w Dzień Zaduszny.


– Reinmar von Bielau ze Śląska – Otto de Bergow, pan na zamku Troski, otaksował Reynevana wzrokiem, od głowy do stóp i z powrotem. – Czarnoksiężnik. Alchemik. Husycki szpieg. A do tego wszystkiego jeszcze najemny morderca. Szeroki, że się tak wyrażę, wachlarz specjalności. Z którąż to z nich przybyłeś na mój zamek? Nie odpowiadasz? Nie szkodzi. Ja i tak wiem. Reynevan milczał. Gardło miał ściśnięte, nie mógł przełknąć śliny. Loch był przeraźliwie zimny i przeraźliwie śmierdział. Smród, jak się wydawało, bił z przykrytego ciężką żelazną kratą otworu w podłodze. Choć zejście pod wieżę po wijących się schodach zajęło sporo czasu, poziom, na którym się znajdowali, nie był najniższym. Poniżej było jeszcze coś. Lochy pod Panną sięgały samych chyba trzewi Ziemi. Pachołcy zatknęli pochodnie w żelaznych uchwytach. Kratę w podłodze otwarto ze zgrzytem. W ciemny i tchnący zgnilizną otwór wpuszczono drabinę. – Złaź – potwierdził domysły Reynevana de Bergow. Żywo.

Перейти на страницу:
Нет соединения с сервером, попробуйте зайти чуть позже