– Dalejże więc ubijać – zatarł dłonie Biberstein. – I na ucztę, na ucztę! Na świętego Dionizego! Pić się chce jak diabli! – Temu – skinął na paziów Otto de Bergow – łatwo zaradzimy. Przybyły z panem na Frydlandzie Mikulasz Dachs Reynevan pamiętał z relacji husyckich hejtmanów, że był to klient Bibersteinów – wrócił, dokonawszy oględzin ustawionych pod murem jeńców. Jego mina mówiła wiele. A czego nie mówiła, dopowiedziało kręcenie głową. – Baczę, coraz to gorzej – skomentował Biberstein, biorąc z rąk pachołka wielki puchar. – Coraz to gorszy oferujesz waść towar, panie Ottonie, coraz to pośledniejszą jakość. Widno, znak to czasów, signum temporis, jak mawia mój kapelan. Cóż, jaka praca, taka płaca, pogadajmy więc o cenach. W Roku Pańskim 1419 za złapanego i przeznaczonego na kaźń husytę płacono w Kutnej Horze kopę groszy, za heretyckiego kaznodzieję pięć kóp… – Ale wtedy podaż była większa – przerwał mu de Bergow. – W roku dziewiętnastym o złapanego husytę nie było trudno, katolicy zwyciężali. Dziś husyci górą, a katolicy cięgi zbierają, tedy husycki jeniec rzecz rzadka, prawdziwie rarytetna. Więc i droga. A panowie z landfrydów sami zawyżają ceny, tworzą precedensy. Ołdrzych z Rożmberka płaci po sto pięćdziesiąt kóp groszy okupu. Po bitwie tachowskiej Bawarzy i Sasi płacili za swoich nawet więcej. I po dwieście kóp za głowę. – Przysłuchuję się – podszedł i dumnie zadarł głowę Lotar Gersdorf – i zaiste nie wiem, jam zgłupiał czy wy. Pan z Rożmberka i Niemcy płacili za panów, za szlachtę, za rycerzy. A nam kogoście tu na targ postawili? Dziadów jakichś kalwaryjskich! Nuże, schwytajcie i zaoferujcie mi tu Rohacza z Dube, dajcie mi Ambroża, Kralovca, braci Zmrzlików, Jana Czernina, Kolucha, Czapka z San. Na nich nie pożałuję srebra. Ale na tych tam obszczańców marnotrawić go nie myślę. Co mi po obszczańcach? – Ci obszczańcy – nie spuścił wzroku de Bergow – na stosach będą po czesku krzyczeć i o litość wołać. O to wszak idzie, nie? – O to – przytaknął zimno Biberstein. – W miastach u nas ludzie trzęsą się ze strachu przed Czechami, panikują. Pamiętają, co było w maju. – Jako żywo – potwierdził ponuro Lutpold Kóckeritz. – Przyjrzeli się husytom z murów mieszkańcy Frydlandu, Żytawy, Zgorzelca i Lwówka. Ale choć te miasta obroniły się, zwycięsko odparły szturmy, ludzie milkną ze zgrozy, ilekroć napomknie kto o strasznym losie Ostritz, Bernstadtu, Lubania, Złotoryi. Trzeba pokazać tym ludziom coś, co ducha podniesie. Najlepiej to, jak Czecha husytę na szafocie sprawiają. Nuże więc, Ottonie, nazwijcie cenę. Będzie rozsądna, poddam rozwadze… Hola! Hola! Dzierżże tę kobyłę na wodzy, Douce! – Pazik, ów czwaniący koniem chłopiec w berecie z piórami, podkłusował do grupy tak ostro, że omal rycerzy nie poroztrącał. Na podobny popis żaden pazik, giermek ani junkier nie poważyłby się, świadom konsekwencji, w tym bizuna. Pazik, o którym mowa, konsekwencji ewidentnie się nie lękał. Prawdopodobnie dlatego, że nie był pazikiem. Spod zawadiacko przekrzywionego beretu spoglądały na rycerzy śmiałe do bezczelności oczy o barwie wód górskiego jeziora, obramowane długimi chyba na pół cala rzęsami. Drapieżnie zadarty nos kłócił się nieco z blond loczkami, rumianymi jagodami i usteczkami aniołka, ale całość i tak przyprawiała o dziwne jakieś uczucie w okolicy, którą poeci eufemistycznie zwali circa pectora. Licząca lat najwyżej piętnaście dziewczyna miała na sobie białą mereżkowaną bluzkę i kamizelę ze szkarłatnego atłasu. Męski kubrak z sobolowym kołnierzem nosiła sposobem najnowszej mody – przełożywszy ręce przez otwarte szwy boczne tak, by rękawy zwisały luźno na plecy, w galopie powiewały zaś malowniczo. – Pozwólcie, cni panowie – przedstawił z lekkim przekąsem Lutpold Kóckeritz – ten tu oto kuglujący koniem błazenek to moja siostrzenica, szlachetnie urodzona panna Douce von Pack. Rycerze – wszyscy, nie wyłączając starszych i dostojnych – milczeli i wybałuszali oczy. Douce von Pack obróciła wierzchowca, zgrabną skarogniadą klacz. – Obiecałeś, wujaszku – powiedziała głośno. Głos miała niezbyt przyjemny. Niwelujący – nie u wszystkich urok i wywołany pierwszym wrażeniem efekt. – Obiecałem, to i dotrzymam – zmarszczył brwi Kóckeritz. – Miejże cierpliwość. Nie przystoi… – Obiecałeś, obiecałeś! Chcę teraz, zaraz! Nudzę się!
– Piekło i szatani! Dobrze więc. Dostaniesz jednego. Wybierz sobie. Panie Ottonie, jednego spośród owych biorę. Bez targów. Jaką cenę nazwiecie, taką płacę. Rozliczym się na końcu. Obiecałem dziewce podarować, a sami baczycie, jak to kaprysi… Niech tedy kosztuje, co chce… De Bergow oderwał wzrok od uda dziewczyny, zachrząkał, pojąwszy wreszcie, w czym rzecz. – Nic nie kosztuje – skłonił się. – Niechaj będzie ode mnie w podarku. W hołdzie dla urody i wdzięku. Proszę sobie wybrać, mościa panno. Douce von Pack odkłoniła się z siodła i uśmiechnęła. Z wdziękiem iście zabójczym. Potem przedefilowała przed oniemiałymi rycerzami, zmuszając klacz do drobnych kroczków. Podjechała przed jeńców. – Ten!