Читаем Trylogia o Reynevanie – II Bo?y Bojownicy полностью

Miał złe przeczucie już wtedy, gdy z lasu na rozstaju dróg wyjechał na kosmatym srokaczu ten pryszczaty, z włosami wyrastającymi z brwi. Gdy uśmiechnął się, demonstrując poczerniałe resztki zębów. Gdy w ślad za nim spomiędzy drzew wyjechało następnych czterech. Równie odrażająco wyglądających i uśmiechniętych. Złe przeczucie Reynevana przerodziło się w pewność, gdy Pryszczaty, gestem pozdrowiwszy hejtmana Vbjtę Jelinka, spojrzał na niego, obrzucił obleśnie taksującym spojrzeniem. Hejtman Vojta Jelinek też na niego spojrzał z pogardliwym grymasem, mówiącym aż nadto wyraźnie: "Podeszliśmy cię jak dzieciaka, naiwny głupcze". Reynevan udał, że poprawia strzemię, nagle dźgnął wierzchowca ostrogą i runął w skok, w las. Przewidzieli to. Zablokowali go końmi, kopniakiem zwalili z siodła, naskoczyli, przygnietli do ziemi. Spętali. Jelinek, oby go trąd stoczył, przyglądał się, uśmiechnięty, z wysokości kulbaki. – To ważny jakiś – powiedział do Pryszczatego. – Ważny jakiś, nie byle chmyz. Dziesięć kóp groszy dasz mi za niego, Hurkovec. – Akurat – odpalił Pryszczaty. Pryszcze miał wszędzie, nawet na powiekach, nawet na wargach, ba, miał nawet pryszcze na pryszczach. – Ważny, jużci! Wnosząc z odziewy, artysta jakiś chędożony. Wiela za niego wezmę? Pambu jeden wie. Dam dwie kopy. Co? Za mało? To chędoż się, Jelinek. Każ go zadźgać, w krzakach listowiem przysypać… – Daj choć osiem! To ważny typek, mówię!

– Trzy.

– I tak cięgiem na mnie zarabiasz! Mało ci ludzi dostarczyłem? Całe wsie ci spędzałem, sknero ty! – Pięć.

– Ha. Niech będzie moja krzywda. Hej, co on się tak miota? Przyduście go tam trocha! Byle z czuciem! Reynevan spróbował się wyrwać. Nadaremnie. Zarzucili mu rzemień na szyję. Dławili z czuciem, kilka razy z czuciem kopnęli w brzuch. Walnęli w głowę. Stracił przytomność. Na długo. Za ostrokołem, u ogniska, gwałcony chłopiec krzyczał i szlochał. Ten zgwałcony wcześniej jęczał i łkał. – Co z nami zrobią?

– Sprzedadzą – odszepnął sąsiad, ten, który wcześniej uciszał go i ostrzegał. – Sprzedadzą na zatracenie. To martahuzy, panie. Ludokradcy. Nad ranem Reynevan, ile miał mocy, przyciskał się i tulił do innych, stłoczonych na klepisku w dyszący, jęczący i dygocący kłąb. Nie krępował się. Ważna była każda drobina ciepła. Nawet śmierdzącego. Zresztą wcale nie był więcej wart od tych śmierdzących.

Wart był wszak zaledwie pięć kóp groszy praskich. Czyli coś koło dziesięciu węgierskich dukatów. Czyli tyle, ile – w przybliżeniu – dwie krowy plus kożuch i wierteł piwa na dokładkę.

O brzasku był krzyk, wrzask, klątwy, plugawe obelgi, kopniaki, razy biczów. Stłoczonych w ogrójcu pojedynczo wypędzano przez bramkę w ostrokole, zakleszczano w dyby, deski z otworami na szyję i ręce. Spędzano, nie szczędząc batów, w kolumnę marszową. Dyby Reynevana cuchnęły rzygowinami. Nie dziwota. Nosiły ich zaschnięte ślady. Pryszczaty, w siodle kosmatego srokacza, gwizdnął na palcach. Świsnęły bicze. Kolumna ruszyła. Ludzie modlili się głośno. Bicze spadały ze świstem i trzaskiem. Koszmar miał swą dobrą stronę. Wymuszony batami trucht rozgrzewał.

Sądząc po słońcu, szli na wschód. Już nie pędzono ich tak ostro, jak świtem, nie zmuszano do biegu. Bynajmniej nie z litości ani z kompasji. Dwoje osób – starszy mężczyzna i niemłoda kobieta – padło i nie mogło wstać, choć ludokradcy nie żałowali batów i kopniaków. Kolumnę gnano dalej, Reynevan nie widział więc, co się z parą stało, ale przeczucia miał bardzo złe. Słyszał gniewny głos Pryszczatego, odsądzającego hejtmana Jelinka od czci i wiary za dostarczenie "starych trupów" i klnącego swych podwładnych od ostatnich za to, że "marnują towar". Skutkiem incydentu pozwolono im iść wolniej. I smagano rzadziej. Reynevan kulał, odbił piętę, od dawna nie pokonywał pieszo podobnie dużych dystansów. Po jego prawicy dyszał w dybach młody człowiek, jego rówieśnik. Ów już w nocy, będąc zdecydowanie mniej otępiały od reszty, urywanymi zdaniami przedstawił się jako towarzysz rzemiosła stolarskiego z Jaromierza, idący na wandr – słowo to oznaczało mającą doskonalić w zawodzie wędrówkę.

Zmierzającego z Jiczyna do Żytawy napadli i schwytali martahuzi. Łykając łzy, czeladnik błagał Reynevana, by, jeśli cudem jakimś uda mu się wywinąć, powiadomił o jego losie Alżbietę, córę mistrza Rużiczki, jaromierskiego krawca. Deklarował, że jeśli on ocaleje, uwiadomi wskazaną osobę. Reynevan nie wskazał nikogo. Nie miał zaufania. I nie wierzył w cuda. Szli wąwozami, lasami, przez dukty wśród cienistych bukowin, wśród zielonych świerków, wśród grup jaworów, jesionów i wiązów. Mijali smukłe przydrożne jesienne brzozy krasawice, piękne niczym przyodziane w złotogłów królewny. Widok, zaprawdę, mógł cieszyć oczy i napawać duszę radością. Jakoś nie cieszył. Ani nie napawał.

Перейти на страницу:
Нет соединения с сервером, попробуйте зайти чуть позже