Читаем Trylogia o Reynevanie – II Bo?y Bojownicy полностью

– Spotkanie z tobą… – szepnęła, ostrożnie dotykając jego policzka. – Spotkanie z tobą było przyjemnością. Będę je pamiętać. Ale nie chciałabym już nigdy cię spotkać. Ani widzieć. Nigdy i nigdzie. Czy to jest jasne? Odpowiedz. – Jest jasne.

– Na wypadek, gdyby ci coś zaczęło chodzić po głowie, wiedz: Jutty nie ma w Schónau. Wyjechała. Na nic się zda wypytywanie tamtejszych ani okolicznych, nikt nie zna miejsca jej pobytu. Zrozumiałeś? – Zrozumiałem.

– Żegnaj więc.

Rozdział piętnasty

w którym Reynevan – dzięki pewnemu anarchiście – spotyka się wreszcie ze swą ukochaną.


Przechodząca obok karczmarka spojrzała pytająco, wzrokiem wskazując na pusty kufel. Reynevan odmówił ruchem głowy. Miał już dość, piwo nie było zresztą najprzedniejsze. Mówiąc wprost, było podłe. Podobnie jak serwowane tu jedzenie. Fakt, że jednak zatrzymywało się tu sporo gości, tłumaczyć można było wyłącznie brakiem konkurencji. Sam Reynevan stanął tu, w Ciepłowodach, dowiedziawszy się, że następna traktiernia jest dopiero w Przerzeczynie, przy gościńcu wrocławskim. Do Przerzeczyna była jednak mila z hakiem, a szło na zmierzch. Potrzebuję czyjejś pomocy, pomyślał.

Od blisko godziny analizował sytuację i usiłował wykoncypować jakiś sensowny plan działania. Za każdym razem dochodząc do wniosku, że bez pomocy niewiele zdziała. Po rozstaniu z Agnes de Apolda, Zieloną Damą, pokonawszy przygnębienie, w jakie wpędziły go jej słowa, pojechał do Powojowic. To, co tam zastał, przygnębiło go jeszcze bardziej. Włodarzowi, którego książę Jan Ziębicki osadził na skonfiskowanym Peterlinowi majątku, wystarczyło niecałych dwóch lat, by sławny i prosperujący folusz obrócić w kompletną ruinę. Nicodemus Yerbruggen, flamandzki mistrz farbiarski, wywędrował, jak się okazało, gdzieś do Wielkopolski, nie mogąc znieść szykan. Na koncie księcia Jana przybywało zapisów. Przyjdzie czas, zgrzytnął zębami Reynevan, przyjdzie czas rozliczenia, mości książę. Czas zdawania rachunków. I zapłaty. Na razie jednak potrzebuję pomocy. Bez pomocy niewiele tu zdziałam. W kącie, schyleni nad kuflami, siedzieli dwaj niepozorni mężczyźni. Odziani byli prosto i ubogo, ale zbyt czysto jak na zwykłych wagabundów, nie było też na ich twarzach znać piętna, jakie zostawiało wieczne przymieranie głodem. Jeden miał bardzo krzaczaste brwi, drugi twarz rumianą i błyszczącą. Obaj nosili kaptury. Obaj, zauważył Reynevan, często – zbyt często – zerkali w jego stronę. Potrzebuję pomocy. Do kogo się zwrócić? Do kanonika Ottona Beessa? Trzeba by jechać do Wrocławia, a to ryzykowne. Do Brzegu, do duchaków? Wątpliwe, by go jeszcze pamiętali, pięć lat minęło od czasu, gdy pracował w hospicjum. Nadto Birkart Grellenort mógł mieć oczy i uszy i tam. Może więc jechać do Świdnicy? Justus Schottel i Szymon Unger, znajomi Szarleja z drukarni na Kraszewickiej, pamiętali go z pewnością, cztery dni pomagał im przy obscenicznych malunkach i drzeworytach. To chyba najlepszy plan, pomyślał. Szarlej i Samson, którzy będą go na Śląsku szukać – a szukać przecież będą niezawodnie – z pewnością trafią do drukarni. Do tego czasu utaję się tam, obmyślę inne plany, w tym… W tym plan, jak skrycie zbliżyć się do Nikoletty.

Перейти на страницу:
Нет соединения с сервером, попробуйте зайти чуть позже