Читаем Trylogia o Reynevanie – II Bo?y Bojownicy полностью

– I odpusty będą, nie darmo, ale tanio ponoć. Dyć to biskupowe popy przyjechały. Z samego Wrocławia! Na górującym nad tłumem rusztowaniu szafotu stały cztery osoby: dwóch mnichów w habitach dominikańskich, czarno odziany jegomość o wyglądzie urzędnika i zwalisty żołnierz w kapalinie i czerwonożółtej tunice wdzianej na pancerz. Jeden z dominikanów przemawiał, co i rusz przesadnym gestem wznosząc ręce. Reynevan nadstawił ucha. – Burzy owa obmierzła czeska herezja cały porządek! Złe i przewrotne nauki głosi o sakramentach! Potępia małżeństwo. Zwracając wzrok ku rozkoszom cielesnym i zwierzęcej chuci, znosi wszelkie więzy praw i wszelki ład publiczny, za pomocą którego zbrodnie zwykły być powściągane. A nade wszystko, łaknąc krwi katolickiej, nakazuje każdego, kto się z jej błędami nie godzi, z bestialskim okrucieństwem zabijać i palić, jednym wargi i nosy obcinać, innym ręce i członki, innych ćwiartować i różnymi sposobami dręczyć. Obrazy Jezusa Chrystusa, jego świętej rodzicielki i innych świętych niszczyć i na pohańbienie wydawać… – Kiedy jałmużny dawać będziecie, a? – zawołał ktoś z tłumu. Żołnierz na szafocie wyprostował się, wziął pod boki ze złym grymasem na twarzy. Krzykacza uciszono. – Żeby lepiej wagę rzeczy wam wyświetlić, dobrzy ludzie – mówił tymczasem czarny urzędnik. – By wam oczy na ohydę czeskiej herezji otworzyć, będzie odczytań tu list spadły z nieba. Spadł on z niebios we Wrocławiu mieście, przed samą katedrą, a napisan jest ręką Jezusa Chrystusa, Pana naszego, amen. Przez tłum przeleciała szeptana modlitwa, ludzie żegnali się, potrącając łokciami sąsiadów. Powstało nieco zamieszania. Reynevan zaczął wycofywać się, przepychać przez ciżbę. Miał dość. Na szafocie drugi z dominikanów rozwinął pergamin.

– O wy, grzesznicy i niegodziwcy – przeczytał z przejęciem – zbliża się do was kres. Jam cierpliwy, ale jeśli z czeskim heretyctwem nie zerwiecie, jeśli Kościół matkę obrażać będziecie, przeklnę was na wieki wieków. Ześlę na was grad, ogień, pioruny i burze, aby zginęły wasze prace, zniszczę wasze winnice i zabiorę wam wszystkie owce wasze. Będę was karał złym powietrzem, włożę na was wielką nędzę. Napominam was tedy i zakazuję dawać ucho husom, herezjarchom, kacermistrzom i innym skurwysynom, sługom Szatana. A kto się sprzeniewierzy, nie ujrzy życia wiecznego, a w domu jego narodzą się dzieci ślepe, głuche… – Szalbierstwo! – gromkim basem zakrzyknął ktoś z ciżby. – Popi fałsz machlowany! Nie wierzcie w to, bracia, ludzie dobrzy! Nie dawajcie wiary biskupim mataczom! Żołnierz z szafotu podbiegł do skraju, wykrzyczał rozkazy, wskazując miejsce, z którego krzyczano, tłum zafalował, gdy wdarli się weń halabardnicy, roztrącając ludzi drzewcami. Reynevan zatrzymał się. Zaczynało być interesująco. – Matką – wykrzyknął ktoś z zupełnie przeciwnego końca placu, głosem, który wydał się Reynevanowi znajomy. – Matką mieni się ten rzymski kościół! A jest wężem najokrutniejszym, co jad trujący na chrześcijaństwo wylał, kiedy krzyż okrutny przeciw Czechom krwawymi wydźwignął rękami, a przekupnymi usty krucjatę przeciw prawym chrześcijanom obwołał! Pełna kłamstwa księża nieprawość chce zabić w Czechach nieśmiertelną prawdę Bożą, która samego Boga ma za pomnożyciela i obrońcę! A kto na prawdę Bożą rękę podnosi, temu śmierć i męki potępienia!

Urzędnik z szafotu wydał rozkazy, wskazał ręką, ku wołającemu jęli przedzierać się przez ścisk smutni drabi w czarnych kabatach. – Rzym to sprzedajna dziewka! – zaryczał ktoś basem z zupełnie nowej lokalizacji. – Papież to antychryst! – Kuria rzymska – rozległ się podobny bas, ale całkiem skądinąd – to szajka złodziei! Nie kapłani to, lecz grzeszne łotry! Brzdąknęła lutnia, a dobrze znany Reynevanowi głos zaśpiewał głośno i dźwięcznie. Prawda rzecz Krystowa, Leż – antykrystowa Prawdę popi tają, łże się jej lękają, Leż pospólstwu bają! Ludzie zaczęli śmiać się, podchwytywać śpiewkę. Halabardnicy i smutni miotali się w różnych kierunkach, klęli, szturchali i tłukli drzewcami, przeczesywali plac w poszukiwaniu krzykaczy. Na próżno. Reynevan miał większe szansę. Wiedział, kogo szukać.

– Pomóż Bóg, Tybaldzie Raabe.

Na dźwięk słów goliard aż podskoczył, walnął plecami o przegrodę, płosząc stojącego za nią konia. Koń łomotnął kopytem w ścianę stajni, zachrapał, inne konie zawtórowały. – Panicz Reinmar… – Tybald Raabe odzyskał oddech, ale bladość z jego lic nijak nie chciała ustąpić. – Panicz Reinmar! Na Śląsku? Oczom nie wierzę! – Ja jego znam – powiedział towarzysz goliarda, zakapturzony karzeł. – Ja jego już widziałem. Dwa lata temu, na Grochowej Górze, na zlocie z okazji święta Mabon. Czyli, jak wy mówicie, aequinoctium. Z ładną panną był. Wychodzi, to swój. Ściągnął kaptur. Reynevan mimowolnie westchnął.

Jajowatą i wydłużoną głowę istoty – co do tego, że człowiek to nie był, wątpliwości być nie mogło – zdobiła szczecinka rudawych włosów, sztywnych jak jeżowe kolce.

Перейти на страницу:
Нет соединения с сервером, попробуйте зайти чуть позже