Читаем Trylogia o Reynevanie – II Bo?y Bojownicy полностью

Dwaj mężczyźni z kąta rozmawiali cicho, przechyliwszy się przez stół i zbliżywszy zakapturzone głowy. Od dłuższej chwili ani razu nie spojrzeli w stronę Reynevana. Może mi się zdawało, pomyślał, może to już podejrzliwość ocierająca się o chorobę? Wszędzie już węszę i widzę szpicli. O, choćby teraz, ten wysoki typek przy szynkwasie, smagły i ciemnowłosy, wyglądający na wędrownego czeladnika, przygląda mi się ukradkiem. Zdaje mi się, że się przygląda. Do Świdnicy tedy, zdecydował, wstając i rzucając na stół kilka monet. Z tych, którymi obdarowała go na pożegnanie Zielona Dama. Do Świdnicy, przez Rychbach. Na koniu, którego Zielona Dama mu użyczyła. Wyszedłszy z zadymionego wnętrza, odetchnął wieczornym listopadowym powietrzem, w którym czuło się już borealny powiew zimy, zapowiedź mrozu i śnieżyc. Jest dwunasty listopada, pomyślał, dzień po świętym Marcinie. Za trzy niedziele zacznie się adwent. Za następne cztery będzie Boże Narodzenie. Postał chwilę, patrząc na niebo, wymalowane zachodem w ognistopurpurowe smugi. Wyruszę skoro świt, postanowił, wchodząc w zaułek i kierując się ku stajni, w której trzymał konia i w której zamierzał nocować. Jeśli nie będę marudził, zdążę do Świdnicy przed zamknięciem bram… Potknął się. O ciało. Na ziemi, tuż przy progu chałupy, leżał człowiek. Poznał go natychmiast. To był jeden z tych z kąta, ten z krzaczastymi brwiami. Teraz, gdy kaptur i czapka spadły, widać było tonsurę, wygoloną głęboko, aż po cienki wianuszek włosów nad uszami. Leżał w kałuży krwi. Gardło miał przerżnięte od ucha do ucha. Bełt z kuszy łupnął w belkę nad jego głową z taką siłą, że aż słoma sypnęła się z daszku. Reynevan odskoczył, skulił się, drugi bełt trzasnął w bieloną ścianę tuż obok jego twarzy, pudrując ją wapiennym pyłem. Rzucił się do panicznej ucieczki; widząc po lewej czarną otchłań zaułka, wskoczył w nią bez wahania. Koło ucha zaśpiewały mu lotki kolejnego bełtu. Przesadził jakieś beczki, jakąś kupę gnoju, wpadł w podcienia. I tu zderzył się z kimś. Tak mocno, że obaj upadli. Tamten zerwał się pierwszy. Był to drugi z tych z kąta, ten z błyszczącą twarzą. Też miał tonsurę. Reynevan porwał grube polano ze sterty pod ścianą, zmierzył się do ciosu.

– Nie! – krzyknął człeczyna z tonsurą, wpierając się plecami w ścianę. – Nie! Ja nie… Zacharczał, rzygnął krwią. Nie upadł, zawisł. Spod podbródka sterczał mu bełt, który przybił go do belek. Reynevan nie słyszał gwizdu. Skulił się i popędził w zaułek. – Hej! Stój!

Zatrzymał się tak ostro, że aż pojechał po śliskiej trawie, prosto pod kopyta konia. Jego własnego konia. Gniadosza od Zielonej Damy, którego wodze trzymał teraz wysoki smagły typ o wyglądzie wędrownego czeladnika. – Na siodło – skomenderował chrapliwie, wciskając mu wodze. – Na siodło, Reynevanie z Bielawy. Na trakt! I nie zatrzymuj się. – Kim jesteś?

– Nikim. Jedź! Rysią! Usłuchał.

Nie ujechał daleko, noc była nieprzejrzanie ciemna i potwornie zimna. Napatoczywszy się przy drodze na bróg, Reynevan głęboko zagrzebał się w sianie. Dzwonił zębami. Z chłodu i ze strachu. W Ciepłowodach ktoś targnął się na jego życie. Próbował go zabić. Kto? Biberstein, przemyślawszy rzecz dogłębniej? Zbiry księcia Jana, do którego mogły dojść wieści? Słudzy biskupa? Inkwizycja? Kim byli ludzie z wygolonymi tonsurami, którzy obserwowali go w zajeździe? I dlaczego ich zabito? Kim był typ o wyglądzie czeladnika, który go ocalił? Gubił się w domysłach. Zasnął, zgubiony kompletnie.


Świtem obudziło Reynevana zimno, a z senności definitywnie wyczmuciło bicie dzwonów. Całkiem niedalekich, okazało się. Gdy wygrzebawszy się z brogu rozejrzał się, dostrzegł mury i wieże. Widok był znajomy. Oglądanym w mglistej i mistycznej jasności poranka miastem była Niemcza – Reynevan uczęszczał tu do szkół, zdobywał wiedzę i brał rózgi.

Wjechał do miasta wśród gromady wędrowców. Zgłodniały, kierował się raczej ku kuchennym zapachom, ciągnący ulicami tłum powlókł go jednak ze sobą w stronę rynku. Rynek wypełniony był narodem, stłoczonym głowa przy głowie. – Kaźnić kogoś będą – ośvwadczył z przekonaniem pierwszy zapytany o przyczynę zbiegowiska potężny chłop w skórzanym fartuchu. – Kołem pewno łamać. – Albo na pal wsadzać – oblizała wargi chuda kobieta w zapasce, wieśniaczka z wyglądu. – Jałmużny będą pono rozdawać.

Перейти на страницу:
Нет соединения с сервером, попробуйте зайти чуть позже