– Rzehors – dłoń smagłego czeladnika była twarda i chropowata jak nieheblowana deska. – Dzięki za konia w Ciepłowodach.
– Nie ma za co – Rzehors oczy miał jeszcze twardsze od dłoni. – Ciekawiło nas, dokąd na tym koniu pojedziesz. – Jechaliście w trop?
– Chcieliśmy wiedzieć, dokąd pojedziesz – powtórzył jak echo blondyn, Bisclavret. – U kogo poszukasz pomocy. – Ci zakonnicy…
– Świdniccy dominikanie, szpiedzy Inkwizycji. Widzieli Rzehorsa, nie chcieliśmy ryzykować… Tym bardziej, że w karczmie byli jeszcze dwaj inni, co do których mieliśmy podejrzenia. Więc… – Więc zrobiliśmy, co trzeba – dokończył beznamiętnie Rzehors. – I jechaliśmy za tobą w trop. Niektórzy z nas sądzili, że właśnie wprost do Świdnicy pocwałujesz, schronić się pod inkwizytorskie skrzydełka… Olbram… – Właśnie – wtrącił Reynevan, gdy blondyn urwał. A gdzież ów pan Olbram? Mój niedoszły morderca? Bisclavret milczał długo. Rzehors chrząknął cicho. Na wąskich wargach Drosselbarta pojawił się dziwny grymas. – Wystąpiła różnica zdań – powiedział wreszcie chudzielec. – Odnośnie ciebie, twojej osoby. Odnośnie tego, co należy zrobić. Nie dogadaliśmy się z nim, więc… – Więc on wyjechał – wtrącił szybko Rzehors. – Teraz jest nas trzech. Nie stójmy tu, noc zapada. Jedźmy do Gdziemierza. – Do Gdziemierza?
– Sprawdziliśmy Gdziemierz i twój zajazd "Pod Dzwonkiem" – powiedział Drosselbart. – To jest całkiem dobra i bezpieczna meta. Chcemy się tam przenieść. Masz coś przeciwko? – Nie.
– Tedy na koń i w drogę.
Zapadła noc, szczęściem jasna, księżyc świecił, śnieg skrzył się i błyszczał. – Długo mi nie ufaliście – odezwał się Reynevan, gdy z lasu wyjechali na trakt. – Omal nie zabiliście. Jestem bratem Peterlina, a jednak… – Nastał czas – przerwał Drosselbart – gdy brat zdradza brata i jest dlań jak Kain. Nastał czas, gdy syn zdradza ojca, matka syna, żona męża. Poddany zdradza króla, żołnierz wodza, a ksiądz Boga. Mieliśmy cię w podejrzeniu, Reinmarze. Były powody. – Jakież to?
– We Frankensteinie siedziałeś w więzieniu Inkwizycji – odezwał się jadący z drugiego boku Rzehors. – Inkwizytor Hejncza mógł cię zwerbować. Zmusić do współpracy szantażem lub groźbą. Lub zwyczajnie przekupić. – Właśnie – potwierdził poważnie Drosselbart, poprawiając kaptur. – O to szło. I nie tylko o to. – O cóż jeszcze?
– Neplach – parsknął z tyłu Bisclavret – posłał cię na Śląsk w charakterze przynęty. On był rybakiem, my rybą, ty zaś dżdżownicą na haczyku. Nie chciało nam się wierzyć, że jesteś do tego stopnia naiwny, by na taki układ przystać. Bez własnego ukrytego celu, nie prowadząc jakiejś podwójnej gry. Nie byliśmy pewni, jaki to cel i co to za gra. A mieliśmy prawo podejrzewać najgorsze. Przyznaj. – Mieliście – przyznał niechętnie. Jechali. Księżyc świecił. Podkowy stukały na zmarzłej grudzie. – Drosselbart?
– Tak, Reinmarze?
– Było was czterech. Jest trzech. A początkowo? Nie było was więcej? – Było. Ale się sfilcowało.
Drosselbart, Bisclavret i Rzehors rozgościli się "Pod Dzwonkiem" z beztroską swobodą bywałych światowców, jaką do tej pory Reynevan znał i widywał tylko u Szarleja. Karczmarz miał początkowo niewyraźną minę i rozbiegane oczy, ale uspokoił go wręczony mu przez Drosselbarta pokaźny i nabity do metalicznej twardości trzos. I zapewnienie Reynevana, że wszystko gra i jest w porządku. Reakcja i mina karczmarza były niczym w porównaniu z reakcją i miną Tybalda Raabe, który zjawił się w Gdziemierzu nazajutrz. Goliard literalnie osłupiał. Rzecz jasna, natychmiast rozpoznał Bisclavreta i wiedział, z kim ma sprawę. Długo jednak nie mógł ochłonąć i wyzbyć się nieufności, trzeba było do tego długiej i męskiej rozmowy. Na zakończenie której Tybald Raabe odetchnął. I przekazał wieść, którą przynosił. Lada dzień, oświadczył, do Gdziemierza zjedzie emisariusz, posłaniec Prokopa i Neplacha.
"Lada dniem" okazał się dopiero piąty grudnia, piątek po świętej Barbarze. Zaś długo oczekiwanym posłańcem od Prokopa i Flutka był, ku wielkiemu zdumieniu, ale i ku niemałej radości Reynevana, stary znajomy: Urban Horn. Druhowie przywitali się wylewnie, wkrótce jednak to na Horna przyszła kolej się zdumieć, a to na widok ustawiających się przed nim w szeregu Drosselbarta, Rzehorsa i Bisclavreta. – Prędzej śmierci bym się spodziewał – przyznał, gdy po prezentacji zostali sami. – Neplach przysłał mnie, bym wspomógł cię w poszukiwaniu Vogelsangu. A ty, patrzajcie narody, nie tylkoś ich odnalazł, ale i w ewidentny sposób obłaskawił. Gratuluję, przyjacielu, gratuluję serdecznie. Ucieszy się Prokop. Liczy na Vogelsang. – Kto przekaże mu wiadomość? Tybald?
– Oczywista, że Tybald. Reynevan?
– Hę?
– Ten Vogelsang… Jest ich tylko trzech… Trochę mało… Więcej nie było? – Było. Ale się sfilcowało.