Читаем Trylogia o Reynevanie – II Bo?y Bojownicy полностью

Wracał wolno, zamyślony, ze wzrokiem wbitym w grzywę, pozwalając koniowi człapać sennie w mokrym śniegu i samemu nieledwie wybierać drogę. Przeciąwszy gościniec wrocławski pojechał na skróty, tą samą drogą, którą przybył. Nie spieszył się, choć zmierzchało, a czerwona kula słońca powoli zapadała już za wierzchołki drzew. Koń prychnął, kopyta zadudniły na balach i deskach, Reynevan poderwał głowę, ściągnął wodze. Wcześniej, niż oczekiwał, dotarł do kładki, spinającej krawędzie leśnego jaru, dnem którego huczał i burzył się wartki potok. Kładka była niezbyt szeroka, chwiejna i dość zmurszała. Spiesząc się do Jutty, pokonał ją wierzchem. Teraz wolał zsiąść i ciągnąć pochrapującego konia za tręzle. Był w połowie drogi, gdy zobaczył, jak zza buków za kładką wyłania się jeździec w czarnym płaszczu.

Reynevan zmartwiał. Instynktownie obejrzał się, choć

o tym, by zawrócić konia na kładce, i marzyć nie było można. Instynkt nie zawiódł go. Za plecami też miał jeźdźca. Zgrzytnął zębami, przeklinając w duchu własną niefrasobliwość i brak czujności. Do stojącego u wylotu kładki konnego dołączył jeszcze jeden. Reynevan mocniej uchwycił wodze i munsztuk chrapiącego konia. Zmacał rękojeść sztyletu. I czekał na rozwój wypadków. Blokujący go ewidentnie również na ten rozwój czekali, żaden bowiem nie przemówił ani nie wykonał gestu. Reynevan spojrzał w dół, pod mostek. Nie spodobało mu się to, co zobaczył. Jar był głęboki, a głazy, wokół których pieniła się woda, miały paskudnie ostre granie i krawędzie. – Kim jesteście? – spytał, choć wiedział, kim są. Czego chcecie ode mnie? – To ty – powiedział ten z tyłu, odrzucając kaptur chcesz czegoś od nas. Pora sprecyzować, czego. I z czyjego rozkazu. Reynevan poznał go natychmiast. To był ten wysoki

1 smagły, o nijakiej twarzy i wyglądzie wędrownego czeladnika. Ten, który najpierw obserwował go w karczmie w Ciepłowodach, a potem ocalił, podając konia. Pozostali też odsłonili twarze. Z tych jednego znał również. To był świński blondyn o wydatnym podbródku, ten sam, który przed dwoma tygodniami wpadł nocą do jego izdebki z andaluzyjską navają w dłoni. Trzeciego, którego chuda i koścista gęba przypominała trupią czaszkę, nie znał i nigdy nie widział. Ale domyślał się, kim jest. – A gdzież czwarty? – spytał hardo. – Ów pan Olbram, czy jak mu tam? Ów, któremu "Pod Dzwonkiem" nie udało się zakłuć mnie podczas snu? Trupiogęby odrzucił spadający na bok konia płaszcz, odsłaniając napiętą kuszę. Niewielkie rozmiary i estetyka wykonania zdradzały broń myśliwską, nie bojową. Kusze takie ustępowały bojowym pod względem donośności i siły przebicia, ale zdecydowanie górowały celnością. Wprawiony strzelec nie chybiał z takiej broni, a z dystansu nie przekraczającego dwudziestu kroków trafiał w jabłko równie pewnie co Wilhem Tell z kantonu Uri. – Drasnę twojego konia – trupiogęby jakby czytał w myślach Reynevana. – Tylko drasnę go bełtem. Koń ciśnie się i zwali cię z mostku. Znalazłszy cię trupem na dnie jaru, z połamanymi kośćmi, twoi mocodawcy z Inkwizycji uznają to za wypadek. Zwyczajnie spiszą cię na straty i zapomną. – Nie służę Inkwizycji.

– Wszystko mi jedno, komu służysz. Ja prowokatora poznaję węchem. Twój smród dolatuje aż tutaj. – Mam niemniej czuły nos! – Reynevan, choć ze strachu wręcz skamieniały, udawał hardego. – A śmierdzi mi tu zdrajcą, złodziejem i defraudantem, a do tego zwykłym zbirem. Dość mam gadania z tobą. Strzelaj, zabij mnie, sprzedajny łajdaku. Och, raduje mnie myśl o tym, co zrobi z tobą Neplach, gdy cię dorwie. – Trzęsiesz się ze strachu, szpiclu – powiedział blondyn. – Każdy szpicel to tchórz. Reynevan puścił tręzle, dobył sztyletu.

– Wejdź na kładkę, panie odważny w przewadze warknął. – Tu miejsca akurat na dwu! Nuże, stawaj! A może nosisz ten hiszpański nóż tylko na śpiących? Trupiogęby opuścił kuszę, zaśmiał się sucho. Smagły czeladnik zawtórował, po chwili zarechotał i blondyn. – Jako żywo – powiedział. – Wykapany brat.

– Wykapany brat – powtórzył trupiogęby. – Podejdź do nas, Reinmarze z Bielawy, bracie Piotra z Bielawy. Chcemy uścisnąć ci prawicę, Reynevanie, bracie naszego druha, nieodżałowanej pamięci Peterlina. Reynevan ściągnął chrapiącego konia z kładki. Minę miał marsową, a nad drżeniem kolan panował. Trupiogęby uścisnął mu rękę, klepnął w ramię. Z bliska dało się widzieć jego niezwykłą chudość, kadaweryczną wręcz kompleksję. – Wybacz nam przesadną czujność – powiedział. Życie nas jej nauczyło. I dzięki tej nauce żyjemy. – Jak słusznie się domyśliłeś – ciągnął – jesteśmy Vogelsangiem. Nie zdradziliśmy, nie zostaliśmy przewerbowani, nie zmieniliśmy stronnictw. Nie zdefraudowaliśmy powierzonych nam środków. Jesteśmy gotowi do działania. Wierzymy, że przybywasz od Prokopa i Neplacha. Wierzymy, że ich reprezentujesz, że masz ich pełnomocnictwa. Że z ich rozkazu masz nami pokierować, bo czas przyszedł. Kieruj więc, Reynevanie. Ufamy ci. Nazywam się Drosselbart. – Bisclavret – podając rękę przedstawił się blondyn.

Перейти на страницу:
Нет соединения с сервером, попробуйте зайти чуть позже