Читаем Trylogia o Reynevanie – II Bo?y Bojownicy полностью

Na Minisiej Łące zahuczały rogi. Widząc, że czas najwyższy, Puta z Czastolovic podrywał rycerstwo. Pochyliwszy kopie, tysiąc sto koni żelaznej jazdy ruszyło do natarcia. Ziemia zaczęła drżeć. Bleh i Zygmunt z Vranova migiem zdali sobie sprawę z powagi sytuacji. Na ich rozkaz taborycka piechota błyskawicznie zwarła się w osłoniętego pawężami jeża. Wozy obrócono bokami, zza opuszczonych burt wyjrzały paszczęki hufhic. Żelazna ława śląskiego rycerstwa przeformowała się sprawnie, rozdzieliła na trzy grupy. Środkowa, pod chorągwią biskupią, z samym Putą na czele, miała klinem rozszczepić i rozczłonkować taborycki szyk, dwie pozostałe miały zacisnąć się na nim jak kleszcze – joannici Ruprechta z prawej, książęta ziębicki i oławski z lewej. Jazda wzniosła bojowy okrzyk i poszła we wstrząsający ziemią galop. Taboryci, choć rosły im w przerażonych oczach salady i żelazne naczółki koni, odpowiedzieli zuchwałym wrzaskiem, zza pawęży wychynęły i pochyliły się setki glewi, alszpisów, rohatyn, wideł i gizarm, wzniosły się setki halabard, cepów i morgensternów. Gradem poleciały bełty, huknęły piszczały i hakownice, gruchnęły i plunęły siekańcami hufnice. Śmiercionośna salwa skotłowała joannitów Ruprechta, raniąc i płosząc konie przyhamowała jazdę z Ziębic i Oławy. Najemnicy biskupa i żelaźni panowie Puty z Czastolovic nie dali się jednak przyhamować, z impetem i hukiem zwalili się na czeską piechotę. Załomotało żelazo o żelazo. Zakwiczały konie. Zakrzyczeli i zawyli ludzie. – Teraz! Naprzód! – wskazał buzdyganem Prokop Goły. – Poczynaj, bracie Jarosławie! Odpowiedział mu wrzask setek gardeł. Z lewego skrzydła runął w pole konny huf Jarosława z Bukoviny i Otika z Loży, z prawego uderzyli Morawianie Tovaczowskiego, Polacy Puchały i drużyna Fedka z Ostroga. Za nimi popędził w pole pieszy odwód – straszni cepnicy slańscy. – Hyyyrrr na niiiiich!

Dobiegli. Nad kwik koni i wrzask ludzi wzbił się donośny i dźwięczny łomot broni walącej w zbroje.

Szarżę Otika z Loży usiłowali powstrzymać joannici, nymburscy znieśli ich z pierwszego uderzenia, tuniki z białymi krzyżami w mgnieniu oka zasłały przesiąkniętą krwią ziemię. Ziębiccy stawali mężnie, nie tylko nie ustąpili pod naporem, ale wręcz odrzucili kopijników Jarosława z Bukoviny. Rycerze i armigerzy z Oławy też dzielnie wytrzymali impet ataku Dobka Puchały i Tovaczowskiego, ale nie zdzierżyli walących się na nich ciosów polskich i morawskich mieczy, zachwiali się. A gdy zobaczyli, jak Puchała straszliwym uderzeniem topora rozwala głowę Typranda de Reno, dowódcy najemników, załamali się. Zachwiała się i niczym szkło pękła cała lewa flanka. Puta z Czastolovic spostrzegł to. Choć uwikłany w bój z piechotą, choć zbryzgany krwią po basinet, Puta w mig dostrzegł i zrozumiał zagrożenie. A gdy wstawszy w strzemionach zobaczył otaczającą go od prawej konnicę Jarosława z Bukoviny, gdy spostrzegł przedzierających się ku niemu pancernych Otika z Loży i pędzącą w sukurs hordę cepników, pojął, że przegrał. Ochrypłym już głosem wykrzykując komendy, odwrócił się – by zobaczyć, jak pierzchają biskupi zaciężni, jak umyka z placu boju marszałek Wawrzyniec von Rohrau, jak ucieka Hyncze von Borschnitz, jak pierzcha Mikołaj Zedlitz, burgrabia otmuchowski. Jak idzie w rozsypkę rozbite rycerstwo z Ziębic. Jak pod naporem Morawian i Polaków podaje tył zdziesiątkowana Oława. Jak ginie komtur Dytmar de Alzey, jak na ten widok rzucają się do ucieczki niedobitki joannitów, jak jadą im na karkach, bezlitośnie rąbiąc, konni Otika z Loży. Jak zaczepiony hakiem gizarmy spada z konia młody giermek Jan Czetterwang, syn kłodzkiego patrycjusza. Któremu on, Puta z Czastolovic, starosta kłodzki, przyrzekł, że w boju będzie czuwał nad jedynakiem. – Do mnie! – wrzasnął. – Do mnie, Kłodzko!

Ale krzyk krzykiem, a bitwa i wojaczka miały swoje prawa. Gdy na jego wezwanie kłodzkie rycerstwo i resztki zaciężnych stawiły husytom wściekły, acz rozpaczliwy opór, Puta z Czastolovic obrócił konia i uciekł. Taki był mus, tak było trzeba. Należało ratować Nysę, wciąż mocno obsadzoną i zdolną do obrony stolicę biskupią. Należało ratować Śląsk. Ziemię kłodzką. I własną skórę.

Będąc już całkiem blisko fosy, murów miasta i Bramy Celnej, bezlitośnie zmuszany do galopu koń Puty stratował porzuconą, wdeptaną w wiosenne błoto biskupią chorągiew. Czarne orły i czerwone lilie.


Перейти на страницу:
Нет соединения с сервером, попробуйте зайти чуть позже