– Jezuuuuuuuuu! – wrzeszczał wniebogłosy leżący na pomoście hurdycji Parsifal Rachenau. – Jezuuuuuuuu! Chryyysteeeeeee! – Przestań – syknął schylony nad nim Henryk Baruth zwany Szpaczkiem. – Zachowujże się! Nie bądź baba! – Baba… – załkał Parsifal. – Jestem już baba! Chryyyysteeeee! Urwało mi… Urwało mi tam wszyyystkooooo! Boże, Boże… Szpaczek schylił się, nosem niemal dotykając krwawiącego pośladka przyjaciela, fachowo obejrzał ranę. – Niczego ci nie urwało – stwierdził stanowczo. – Wszystko masz, gdzie trzeba. Kula ino w rzyci utkwiła. Wcale niegłęboko. Z dala widno wystrzelona, impetu nie miała… Parsifal zawył, załkał i rozpłakał się. Z bólu, ze wstydu, ze strachu i ulgi. Oczyma duszy widział już bowiem, wyraźnie i z detalami, infeipialną iście i włosy podnoszącą scenę: oto on, on sam, mówiący cienkim falsetem, zmienion w kapłona niczym Piotr Abelard, siedzi i niczym Piotr Abelard pisze głupie traktaty i listy do Ofki von Baruth, a Ofka tymczasem używa sobie w łożnicy z innym, pełnowartościowym, mającym wszystko na właściwym miejscu mężczyzną. Wojna, uświadomił sobie ze zgrozą chłopiec, jest straszną rzeczą. – Wszystko… mam? – upewnił się, łykając łzy. – Szpaczku… Zajrzyj jeszcze raz… – Masz, wszystko masz – uspokoił go Szpaczek. I prawie już nie krwawisz. Wytrzymaj. Już bieży tu mnich z bandażami, wnet ci kulę z dupska wyciągnie. Otrzyjże łzy, bo ludzie patrzą. Obrońcy Kłodzka nie patrzyli jednak, nie interesowały ich ani łzy, ani krwawa dziura w tyłku Parsifala von Rachenau. Zajęci byli wznoszeniem na murach triumfalnych wiwatów. Pana Putę z Czastolovic i przeora Vogsdorfa obnoszono na rękach. – Noszę wszakże – wystękał nagle Parsifal – na szyi poświęcony ryngrafik z Bogurodzicą… Od mnichów kupiłem… Miał mnie od wrażych kul chronić! To jak to jest? – Zamknijże się, zaraza…
– Miał mnie chronić! – zawył chłopiec. – Więc jak to? Co to za… – Zamknij się – zasyczał Szpaczek. – Zamknij gębę, bo bieda nam będzie.
Pióro skrzypiało.
Świadkowie dicebatur, jako Kralowycz, capitaneus Orphanorum, mężnym oporem obrońców rozsierdzon będąc, kazał swoim specjalnym krzykaczom, zwanym Stentores, pod murami głośno wołać i obrońcom okropnemi mąkami grozić, jeśli grodu nie poddadzą, horror chciał przez clamor ten w nich wzbudzić. Widząc, jako próżne to staranie, postaw płótna białego wziąć kazał i na onym wielgi napis uczynić, głoszący: PODDAĆ SIĘ ALBO ŚMIERĆ i ów obrońcom demonstrare, na tym murów odcinku, którego prior Henricus et fratres canonici regulares bronili, czytać umiejący. Atoli prior Henricus, Hektor kłodzki, mężnego będąc serca, nie uląkł się. Braciom nakazał takoż postaw płótna wziąć i na nim na wzgardę onym wiklefistom napisać: BEATA YIRGO MARIA ASSISTE NOBIS.
– Co? – zawarczał Jan Kolda. – Co oni tam nabazgrali? Brazda z Klinsztejna parsknął. Jira z Rzeczycy zarechotał. Na płótnie, wywieszonym na murach przez wrzeszczących i wiwatujących obrońców, widniał, namalowany wielkimi literami, napis: DEINE MUTTER DIE HUR
Kralovec długo przyglądał się transparentowi, długo i uporczywie, jak gdyby liczył na to, że litery ułożą się jakoś inaczej. Wreszcie odwrócił się, znalazł wzrokiem Reynevana. – Kamieniec, mówiłeś? Klasztor cystersów? Bogaty klasztor cystersów. Tak mówiłeś? – Tak mówiłem.
– No to… – Kralovec jeszcze raz spojrzał na Kłodzko, trochę tęsknie jakby. – No to na co czekamy? Chodźmy.
Et sic Orphani, zapisywało na pergaminie skrzypiące pióro, a Cladzco feria II pasce recesserunt. Kronikarz postawił kropkę, odłożył pióro, stęknął, wyprostował obolałe plecy. Kronikarstwo wyczerpywało.
Rozdział dwudziesty
w którym pewne wydarzenia z okresu bezpośrednio poprzedzającego Wielkanoc roku 1428 wspominają uczestnicy, świadkowie naoczni i kronikarze. I znów nie wiadomo, komu wierzyć.