– Coście za jedni? – ryczał wartownik z Bramy Kłodzkiej. Obok wychylało się zza blanków kilku innych, z kuszami gotowymi do strzału. – Furty zamknione! Nikogo do grodu nie wpuszczamy! – My z Kamieńca! – zapiał spod mnisiego kaptura Rzehors. – Cystersi! Lasami uciekliśmy z rzezi! Klasztor płonie! Odewrzyj bramę, dobry człeku! – Jeszcze czego! Zakaz! Rozumiesz, mnichu? Nie wolno!
– Wpuśćcież, na Boga – zawołał błagalnie Reynevan. Bracia w Chrystusie! Kacerze nam po piętach depcą! Nie zostawiajcie na zgubę! Nie bierzcie naszej krwi na sumienia! Otwórzcie! – A ja wiem, kto wy? Może husyty w przebraniu?
– My zakonnicy, dobrzy i pobożni chrześcijanie! Cystersi kamienieccy! Nie widzicie habitów? Otwórzcie, na Boga żywego! Obok dowódcy warty pojawił się mnich, wnosząc z habitu bożogrobiec. – Jeśliście naprawdę cystersi z Kamieńca – krzyknął to rzeknijcie: jak się zwie wasz opat? – Mikołaj Kappitz!
– Jaki kantyk śpiewa się na laudes w niedzielę i święta?
Reynevan i Bisclavret popatrzyli na siebie z głupimi minami. Sytuację uratował Szarlej.
– Kantyk Trzech Młodzieńców – oświadczył pewnie. Czyli Benedicite Dominum. – Zaśpiewajcie.
– Co?
– Śpiewać! – ryknął wartownik. – A głośno! Bo was, kurwa, bełtami naszpikujem!, – Benedicite, omnia opera Domini, Domino! – zabeczał fałszywie demeryt, znowu ratując dzień. – Laudate et superexaltate eum in saecula! Benedicite, caeli, Domino, benedicite, angeli Domini… – To w samej rzeczy mnisi – rzekł z przekonaniem bożogrobiec. – Trza ich wpuścić. Odkładajcie zawory! Żywo, żywo!
A to, pokazało się, zdrada była, nie byli to monachi żadni, lecz heretycy, qui se Orphanos appellaverunt, w habity przeodziani z cystersów zdarte, gdy in feriaII pasce na monasterium Cisterciense de Kamenz napadli, które to monasterium eodem die efractum et concrematum est. Nie boże owieczki to były, lecz wilcy, łupi in vestimento ovium, te same sprzedawczyki osławione, co się sami Vogelsangiem mianowali, zdrajcy, Judasze, łotry bez czci i wiary. Wdarli się ci nikczemnicy przez bramę niemądrze odemknioną, uderzyli na straże, za nimi hurmą inni Orphani, na wozie dotąd pod płachtą jako Achajowie w koniu drewnianym się ukrywający. Pobili straż, wrota na oścież, a już walą heretyccy equites cwałem, za jazdą piechota biegiem, w dwa pacierze było w mieście kacerzy z półszósta sta, a nowych wciąż przybywało. I uczyniła się trwoga straszna…