Читаем Trylogia o Reynevanie – II Bo?y Bojownicy полностью

Ocknął się w półmroku, widział, jak ciemność ustępuje przed jasnością, a światło wkrapla się w mrok i miesza z nim, tworząc szarą półprzeźroczystą zawiesinę. Umbram fugat claritas, przeleciało mu przez głowę. Noctem lux eliminat. Aurora, Eos rhododactylos, wstaje i różowi niebo na wschodzie. Leżał na twardej pryczy, próba poruszenia wywołała rwący ból w barku i łopatce. Zanim jeszcze dotknął grubo obandażowanego miejsca, przypomniał sobie z detalami bełt, który tam tkwił, z przodu po lotki z gęsich piór, z tyłu wyłażąc calem jesionowego drewna i drugim żelaznego grotu. Teraz też tkwił tam bełt. Niewidzialny i niematerialny bełt bólu. Wiedział, gdzie się znajduje. Bywał w wielu szpitalach, nie był dla niego nowością zaduch wielu zgorączkowanych ciał, smród kamfory, moczu, krwi i rozkładu. I nakładająca się na to nieustanna i natrętna melodia cichych chrapań, stękań, jęków i westchnień.

Rozbudzony ból tętnił w łopatce, nie ustępował, nie łagodniał, promieniował na całe plecy, na kark i w dół, do pośladków. Reynevan dotknął czoła, poczuł pod dłonią zupełnie mokre włosy. Mam gorączkę, pomyślał. Rana jątrzy się. Jest źle.,

– Pomahaj Pambu, bratrze. Żyjem. Kolejna noc za nami. Może się, sakra, wykaraskamy… – Jesteś Czechem? – Reynevan odwrócił głowę w stronę pryczy po prawej, skąd pozdrowił go sąsiad, blady jak śmierć i z zapadłymi policzkami. – Co to więc za miejsce? Gdzie jestem? Wśród swoich? – Ano, wśród swoich – zamamrotał blady. – Bo wszyscy my tu dobrzy Czesi. Ale prawdziwie, bratrze, to my od naszych są daleeeko. – Nie rozu… – Reynevan spróbował się unieść, opadł z jękiem. – Nie rozumiem. Co to za szpital? Gdzie jesteśmy? – W Oławie.

– W Oławie?

– W Oławie – potwierdził Czech. – Takie miasto na Śląsku. Brat Prokop z tutejszym hercogiem rozejm zawarł i ugodę… Że ziem mu nie spustoszy… A hercog mu za to przyrzekł, że będzie o taborskich niemocnych staranie miał. – A gdzie Prokop? Gdzie Tabor? I jaki dzień dziś mamy?

– Tabor? Daleeeko… W drodze do dom. A dzień? Wtorek. Zaś pojutrze, w czwartek, będzie święto. Nanebevstoupent Pdne. Wniebowstąpienie Pańskie, policzył szybko Reynevan, czterdzieści dni po Wielkanocy, przypada trzynastego dnia maja. Dziś jest więc jedenasty. Zraniono mnie ósmego. Wychodzi, trzy dni byłem bez ducha. – Mówisz, bracie – kontynuował indagację – że Tabor opuszcza Śląsk? To znaczy, że koniec rejzie? Już się nie walczy?

– Było powiedziane – rozległ się kobiecy głos – że o polityce gadać zakazuje się? Było. Prosim więc nie gadać. Prosim modlić się. Do Boga o zdrowie. I za szpitala tego fundatorów dusze. A i o dobrodziejach naszych i sponsorach w modlitwach prosim nie zapominać. Nuże, bracia w Chrystusie! Kto wstać zdolny, do kaplicy! Znał ten głos.

– Przytomnyś, paniczu Lancelocie. Nareszcie. Cieszę się.

– Dorota… – westchnął, poznając. – Dorota Faber…

– Miło – nierządnica uśmiechnęła się do niego pięknie

– żeście poznali, paniczu, iście miło. Radam, żeś się ocknął wreszcie… O, i poduszka krwią dziś nie bardzo opluta… Tedy może wydobrzejesz. Będziem opatrunek zmieniać. Elencza! – Siostro Doroto… – zastękał ktoś spod przeciwległej ściany. – Noga okrutnie boli… – Nie masz nogi, synku, jużem ci rzekała. Elencza, pozwól! Nie od razu ją poznał. Może to przez gorączkę, może przez czas, jaki minął, ale długą dość chwilę patrzył bez zrozumienia na jasnowłosą, wąskoustą dziewczynę o bladych i wodnistych oczach. Z wolno odrastającymi, wyskubanymi niegdyś brwiami. Trochę trwało, nim zorientował się, kim jest. Pomogło to, że dziewczyna ewidentnie wiedziała, kim on jest. Zobaczył to w jej zalęknionym spojrzeniu. – Córka rycerza Stietencrona… Las Goleniowski… Ściborowa Poręba… Żyjesz? Przeżyłaś? Kiwnęła głową, bezwiednym ruchem wygładziła fartuch. A on nagle pojął, skąd lęk w jej oczach, skąd przestraszony grymas i drżenie wąskich ust. – To nie ja… – wymamrotał. – Nie ja napadłem na poborcę… Nie miałem z tym nic wspólnego… Wszystko, co o mnie… Wszystko, co słyszałaś, to plotki i fałsz… – Dość gadania – ucięła pozornie srogo Dorota Faber.

– Opatrunek trza zmieniać. Pomóż, Elencza.

Starały się być delikatne, mimo to kilka razy z sykiem wciągał powietrze, kilka razy zajęczał głośno. Gdy odwinęły bandaże, chciał obejrzeć ranę, ale nie był w stanie unieść głowy. Musiała wystarczyć mu diagnoza dotykiem. I węchem. Obie diagnozy nie wypadły najlepiej. – Jątrzy się – potwierdziła spokojnie Dorota Faber. W smudze wpadającego przez okienko słońca jej twarz była jak opromieniona aurą świętości. – Jątrzy się – powtórzyła. – I puchnie. Od czasu, gdy cyrulik drzazgi bełtu wyjął. Ale jest lepiej, niż było. Lepiej, paniczu Lancelocie. Jej oblicze było opromienione świętością, złotoświetlisty nimb otaczał też, wydawało się, głowę Elenczy von Stietencron. Marta i Maria z Betanii, pomyślał, czując zawrót głowy. Bosko piękne. Obie są bosko piękne. – Nie nazywam się… – w głowie wirowało mu coraz silniej. – Nie nazywam się Lancelot… Ani Hagenau… Jestem Reinmar z Bielawy… – Wiemy – odpowiedziały z jasności Marta i Maria.

Перейти на страницу:
Нет соединения с сервером, попробуйте зайти чуть позже