Po kilku dniach opatka niespodziewanie wezwała Reynevana do siebie. Idąc, świadom był zarówno zaszczytu, jak i faktu, że idzie na cenzurowane. Spodziewał się tego zresztą już od dawna. Gdy wszedł, czytała rozłożony na pulpicie inkunabuł. Będący bibliofilem i bibliomanem Reynevan z miejsca, po iluminacjach i rycinach, rozpoznał Psalterium Decem Cordarum Joachima z Fiore. Nie umknęły jego uwadze inne leżące na podorędziu dzieła: Liber Diuinorum Operum Hildegardy z Bingen, De amore Dei świętego Bernarda, Theogonia Hezjoda, De ruina ecclesiae Mikołaja de Clemanges. Nie wiedzieć czemu, zupełnie nie zdziwił go w tym towarzystwie podniszczony egzemplarz Necronomiconu. Opatka czas jakiś przyglądała mu się znad szlifowanych szkieł okularów, jak gdyby sprawdzając, czy długo zdoła znieść spojrzenie. – Rzecz niebywała – odezwała się wreszcie, a grymas na jej wargach mógł równie dobrze być uśmiechem, jak i nim nie być. – Rzecz niebywała. Mało, że leczę w moim klasztorze husytę, mało, że chronię heretyka. Mało, że znoszę tu czarnoksiężnika, a kto wie, czy nie nekromantę. Mało, że toleruję i pielęgnuję, ba, jeszcze pozwalam mu oddawać się miłosnym igraszkom z powierzoną mej pieczy konwersą. Szlachetną panną, za którą odpowiadam. – Kochamy się… – zaczął. Nie dała mu skończyć.
– Prawda. Robicie to wcale często. A o ewentualnych konsekwencjach, ciekawam, zdarza się wam czasem pomyśleć? Choćby przez chwilę?
– Jestem lekarzem…
– Po pierwsze, nie zapominaj o tym. Po drugie, bynajmniej nie tylko o antykoncepcję mi szło. Milczała czas jakiś, bawiąc się przepasującym habit lnianym sznurem, zasupłanym na cztery węzły, symbolizujące cztery śluby świętej Klary, patronki i założycielki zakonu Ubogich Pań. – Szło mi o przyszłość – przyłożyła dłoń do czoła. Rzecz wielce niepewną w trudnych dzisiejszych czasach. Interesuje mnie, czy myślicie o przyszłości. Czy ty myślisz o przyszłości. Nie, nie, szczegóły mnie nie interesują. Sam fakt. – Myślę o przyszłości, czcigodna matko.
Spojrzała mu prosto w oczy. Tęczówki miała szarobłękitne, jasne. Rysy jej twarzy kogoś mu przypominały, kogoś nieodparcie przywodziły na myśl. Nie mógł jednak ustalić, kogo. – Myślisz, twierdzisz – przekrzywiła głowę. – A cóż, ciekawam, w twych myślach przeważa? Czegóż w nich więcej? Jutty i tego, co dla niej dobre? Czy może wojny? Walki o słuszną sprawę? Pragnienia, by zmieniać świat? A gdyby, załóżmy, doszło do konfliktu, gdyby ideały stanęły przeciw sobie… co wybierzesz? A z czego zrezygnujesz? Milczał.
– Jest powszechnie wiadomym – podjęła – że gdy idzie
o dobro wielkich i ważnych spraw, jednostki się nie liczą. Jednostki się poświęca. Jutta jest jednostką. Co z nią będzie? Rzucisz ją jak kamień na szaniec? – Nie wiem – z wysiłkiem przełknął ślinę. – Nie mogę
i nie chcę przed tobą udawać, czcigodna. Ja naprawdę nie wiem. Długo patrzyła mu w oczy.
– Wiem, że nie wiesz – powiedziała wreszcie. – Nie oczekiwałam odpowiedzi. Po prostu chciałam, byś trochę nad tym pomyślał.
Krótko po Piotrze i Pawle, gdy wszystkie łąki niebieszczyły się już od chabrów, nastała przykra długotrwała słota. Ustronia, w których Reynevan i Jutta zwykli byli oddawać się miłosnym uniesieniom, zamieniły się w błotniste bajora. Opatka przyglądała się czas jakiś, jak zakochani krążą pod arkadami wirydarza, jak patrzą sobie w oczy – by wreszcie rozstać się i rozejść. Któregoś wieczora, dokonawszy w opactwie pewnych reorganizacji zakwaterowaniowych, wezwała ich do siebie. I zaprowadziła do celi, wysprzątanej i udekorowanej kwieciem. – Tu będziecie mieszkać – oświadczyła sucho. – I spać. Oboje. Od zaraz. Od tej nocy. – Dziękujemy, matko.
– Nie dziękujcie. I nie traćcie czasu. Hora ruit, redimite tempus.
Nadeszło lato. Gorące, upalne lato roku 1428.