Kontakt z każdym dawnym agentem niósł zatem zawsze spore ryzyko i nie należało go nawiązywać, nie ubezpieczywszy się wcześniej jak należy. A trzem, kwestii to nie ulegało, ubezpieczać się wzajem było stokroć łatwiej niźli dwóm. Przez miesiąc z okładem Reynevan, Rzehors i Bisclavret tłukli się po Śląsku – już to w chłód i jesienną słotę, już to w żywym słońcu i nitkach babiego lata. Odwiedzili sporo miejscowości – poczynając od miast wielkich, jak Wrocław, Legnica i Świdnica, kończąc zaś na Dorfach, Górkach i Wólkach, których pełne nazwy za cholerę w pamięci ostać się nie chciały. Odwiedzano różnych ludzi, różnym ludziom – różnymi metodami i z różnym skutkiem – przypomniano o przyrzeczonej niegdyś lojalności dla sprawy. Uciekać w popłochu musiano tylko trzy razy. Raz w Raciborzu, gdy Rzehors umknął z zastawionego przez Inkwizycję kotła, skacząc oknem z piętra kamienicy na rynku, po czym odbyła się imponująca galopada ulicą Długą aż do samej Bramy Mikołajskiej. Raz cała trójka przebiła się przez obławę na ścinawskim podgrodziu, w czym bardzo pomogła mgła, jak na zamówienie podnosząca się z nadodrzańskich mokradeł. Raz, w Skorogoszczu, musieli co koń wyskoczy zmykać przed pościgiem, który ruszył, gdy strzegący komory celnej i mostu na Nysie oddział najemników powziął wobec nich podejrzenia. Raz, pod Namysłowem, gdy tamtejszy bednarz ojciec wysłuchiwał Rzehorsa i Reynevana, ubezpieczający Bisclavret pojmał i przywlókł do izby syna, dwunastolatka, cichcem posłanego po straż do grodu. Nim zdołałbyś trzykroć wyrzec: "Judasz Iskariota", bednarczyk zwijał się na polepie, pchnięty navają, bednarz rzęził i chlustał krwią z przeciętego gardła, bednarzowa i córki lamentowały na różne głosy, a kompania wiała przez opłotki ku zostawionym w gąszczu koniom. – W walce o słuszną sprawę nie ma etyki – dumnie wyprostował się Rzehors, gdy jakiś czas później Reynevan czynił mu wyrzuty, głównie za dwunastolatka. – Gdy sprawa wymaga, by zabijać, to się zabija. Duch zniszczenia jest jednocześnie duchem twórczym. Zabójstwo w słusznej sprawie nie jest zbrodnią, przeto przed zabijaniem w słusznej sprawie nie wolno się wahać. Oto z podniesionym czołem i pewnym krokiem wstępujemy na scenę historii. Zmieniamy i kształtujemy historię, Reinmarze. Gdy nastanie Nowy Ład, dzieci będą się o tym w szkołach uczyć. A nazwę tego, co robimy, cały świat pozna. Słowo "terroryzm" na ustach całego świata będzie. – Amen – dokończył Bisclavret.
Dwa dni później wrócili. Rzehors i Bisclavret dowiedzieli się nazwiska namysłowskiego agenta, który przewerbował bednarza. I zabili go. Zakłuli nożami, gdy nocą wracał z karczmy. Z dnia na dzień, przyznać trzeba było, duch zniszczenia stawał się coraz to bardziej i bardziej twórczy. – Nie marudź, nie marudź – krzywił się Bisclavret na widok miny Reynevana. – Któregoś dnia dostaniemy od Flutka rozkaz, to pójdziemy razem, we trzech, wsadzić nóż w brzuch temu Grellenortowi, co zamordował ci brata. Albo księciu Janowi Ziębickiemu. Albo i samemu wrocławskiemu biskupowi. Co, wtedy też będziesz gderał, pieprzył o etyce i honorze? Reynevan nie odpowiadał.
W noc z siódmego na ósmy listopada na umówione miejsce, którym był krzyż pokutny na skraju dąbrowy u Przełęczy Tąpadła, rozdzielającej masywy Ślęży i Raduni, przybyli na spotkanie ci, którzy powinni. Ci spośród "ożywionych" agentów, których Vogelsang uznał za najpewniejszych i potrzebował do wykonania zadania specjalnego. Ma się rozumieć, zachowano środki ostrożności – obecności szpicla wśród konspiratorów wciąż nie można było wykluczyć. Na Przełęczy Tąpadła czekał na przybywających tylko jeden przedstawiciel Vogelsangu – losowanie wyłoniło Rzehorsa. Jeśli obyłoby się bez niespodzianek, Rzehors miał poprowadzić zebraną grupę na wschód, do pasterskich szałasów, gdzie miał czekać Reynevan. Jeśli i tu nie było zasadzki, grupa wędrowała aż pod wieś Będkowice, gdzie oczekiwał Bisclavret. Który wyciągnął najkrótszą słomkę.
Ale wszystko poszło gładko i w ciągu jednej tylko nocy stan osobowy Vogelsangu powiększył się o dziewięciu ludzi. Bardzo różnych ludzi. Rachmistrz z Wrocławia, kramarz z Prochowic, cieśla z Trzebnicy, czeladnik kamieniarski ze Środy, nauczyciel z Kątów, rządca z grangii klasztoru w Lubiążu, armiger, niegdyś w służbach Bolzów z Zeiskenbergu, były mnich z Jemielnicy, obecnie sprzedawca odpustów, do tego zaś – jako niejako ukoronowanie – proboszcz od Serca Jezusowego z Pogorzeli. Podróżując nocami – oddział był już zbyt liczny, by móc bez wzbudzania podejrzeń jeździć za dnia – dotarli do Rychbachu, stamtąd do Lampersdorfu i Gór Sowich, na Przełęcz Jugowską. Tu, na polanie w lasach pod wsią Jugów, od której przełęcz nazwę wzięła, spotkali się z grupą przybyłą z Czech. Grupę stanowiło czternastu zawodowców. Nie przedstawiało trudności odgadnięcie, jakim zawodem się parali. Reynevan nie musiał zresztą zgadywać. Dwóch znał, widywał pod Białą Górą. Szkolili się w referacie zabójstw. Grupę przyprowadził znajomy.