Minął Frankenstein, objeżdżając miasto od południa, przez Sadlno. Głowa bolała go potwornie, zaklęcia nie skutkowały, nie słuchały go rozedrgane w zdenerwowaniu ręce. Ból ćmił oczy. Jechał jak we śnie. W koszmarze. Droga, gościniec kłodzki, część traktu handlowego Wrocław-Praga, nagle przestała być zwykłą drogą, dobrze znaną Reynevanowi trasą. Zmieniła się w coś, czego Reynevan nie znał i nigdy nie widział. W zachmurzone i ciemne bez tego niebo wmącił się nagle, jak inkaust w wodę, wirujący i tętniący obłok gęstego mroku. Powiał, gnąc drzewa, dziki wicher. Koń rzucał łbem, rżał, wizżał, ciskał się. Reynevan jechał, z trudem odnajdując drogę wśród egipskich ciemności. W ciemnościach płoną ruchome ogniki. I czerwone ślepia. Zza czarnych chmur blado łyska księżyc. Koń rży. Staje dęba.
W miejscu, gdzie powinna być wieś Tarnów, nie ma wsi. Jest cmentarz wśród pokracznych drzew. Na mogiłach poprzekrzywiane krzyże. Niektóre zatknięte odwrotnie, do góry nogami. Między mogiłami płoną ogniska, w ich migotliwym poblasku widać pląsające sylwetki. Cmentarz roi się od potworów. Lemury drapią groby pazurami. Wydzierają się spod zmarzłej ziemi empuzy i necuraty. Murony i mormoliki unoszą głowy, wyją do księżyca. Między potworami – Reynevan widzi go wyraźnie siedzi Drosselbart. Teraz, po śmierci, jest jeszcze chudszy niż za życia, bardziej kadaweryczny niż cadaver, wygląda zupełnie jak mumia, jak stary szkielet obciągnięty suchą skórą. Jeden z lemurów trzyma go zębami za łokieć, gryzie i żuje. Drosselbart jakby tego nie zauważa. – Gdy idzie o dobro sprawy – woła, patrząc na Reynevana – jednostki się nie liczą! Udowodnij, żeś gotów do poświęceń! Czasem trzeba poświęcić to, co się kocha! – Kamień na szaniec! – wyją lemury. – Kamień na szaniec!
Za cmentarzem rozstaje. Pod krzyżem, oparty plecami, siedzi Rzehors. Twarz ma w połowie zasłoniętą, całego spowija całun, przesiąknięta krwią płachta z workowego płótna. – Rydwan historii pędzi – mówi niewyraźnie, z wysiłkiem. – Żadna siła nie jest go już w stanie zatrzymać. Poświęć ją! Musisz ją poświęcić! Dla sprawy! Dla Kielicha! Kielich musi zatriumfować! – Kamień na szaniec! – skrzeczą, podskakując, wielkouche szretle. – Rzuć ją jak kamień na szaniec! – Zresztą ona i tak jest zgubiona – mówi, podnosząc się z przydrożnego rowu, Bisclavret. Nie wiadomo, jak mówi i czym, zamiast gardła i żuchwy ma krwawą miazgę. – Jan Ziębicki nie wypuści jej z łap. Nieważne, co zrobisz, i tak jej nie ocalisz. Ona już nie żyje. Jest stracona. Z rowu po drugiej stronie wstaje Gelfrad von Stercza. Bez głowy. Głowę trzyma pod pachą. – Przysięgałeś – mówi głowa. – Dałeś Verbum nobile, słowo szlacheckie. Musisz ją poświęcić. Ja poświęciłem… siebie. Spełniłem obowiązek. Zaprzysiągłem mu… Hodie mihi, cras tibi… Hodie mihi, eros tibi…
Kopyta biją o ziemię. Reynevan galopuje, schylony w siodle. Powinna tu gdzieś być wieś Baumgarten. Ale nie ma jej. Są gołe wiekowe drzewa, dziki las, zimowa puszcza. – Byliście ładną parą – woła zza drzewa zielonoskóra istota o oczach świecących jak fosfor. – Joioza i bachelar. Byliście! Byliście! – Kamień na szaniec! – wyją powstające z wiatrołomu blade wichty. – Kamień na szaniec! Zza pni wychylają się alpy, wysokie, ciemnoskóre i białowłose alpy o szpiczastych uszach. – Tempus odii – płynie ku niemu ich natrętny, dobrze słyszalny szept. – Tempus odii, czas nienawiści… Powinna tu być wieś Bukowczyk. Nie ma jej.
– Nowa Era! – krzyczy, wyskakując jak spod ziemi, Krejczirz, kaznodzieja Sierotek. Jest cały zlany krwią, broczy z ręki odrąbanej powyżej łokcia i z okropnej rany na głowie. – Nowa Era! A stary świat niech w ogniu zginie! Poświęć ją! Poświęć ją dla sprawy! – Kamień na szaniec! Kamień na szaniec!
– Nastanie Królestwo Boże! – wyje Krejczirz. – Prawdziwe Regnum Dei! Zatriumfujemy! Prawdziwa wiara zatriumfuje, nieprawościom kres nastanie, świat się odmieni! By tak się stało, musisz ją poświęcić! – Musisz ją poświęcić!
Po zboczu wzgórza, długim, niekończącym się pochodem-korowodem schodzi Totentanz, danse macabre. Setki przyodzianych w porwane całuny kościotrupów pląsają i skaczą, podrygują w dzikich i groteskowych lansadach. Powiewają i łopocą wystrzępione chorągwie i proporce. Łoskoczą piekielne bębny. Słychać klekot kości, kłapanie zębów. I dziki, wyśpiewywany skrzekliwymi głosami chorał: Któż jsu bozi bojovnici a zókona jeho!
Nad trupim zastępem krążą i kraczą tysiące wron, gawronów i kawek. Wiatr donosi wstrętny trupi cuch.
Klekocą kości, kłapią zęby. Rozbrzmiewają wrzaski i potępieńcze wycia. I zaśpiew. Któż jsu bozi bojovnict
a zókona jeho!
Kamień na szaniec. Musisz ją poświęcić. Reynevan tuli twarz do grzywy, dźga konia ostrogami. Kopyta łomocą o zmarzłą ziemię.