Читаем Trylogia o Reynevanie – II Bo?y Bojownicy полностью

– Na wagenburg? – bąknął Wawrzyniec von Rohrau. Mości książę… Czesi są w gotowości… – Nie są! – zaprzeczył książę. – Bielawa nie zdradził. Nie potrafiłby! To tchórz i słabeusz! Wie, że mam go w ręku, że mogę strasznie go pognębić, jego i jego gamratkę… Nie odważyłby się… Kralovec, zaręczam, nic nie wie o nas, nie ustawił wagenburga, rozbił zwyczajny nocny obóz! Nasza przewaga wzrosła! Dojdziemy przed świtem, w mroku uderzymy na śpiących, rozproszymy ich i wyrżniemy. Nie dostoją szarży, rozniesiemy ich! Bóg z nami! Minęła północ, mamy dwudziesty siódmy grudnia, dzień świętego Jana Ewangelisty, patrona mego! W imię Boga i świętego Jana, naprzód, panowie rycerze! – Naprzód! – krzyknął Wacław Opawski.

– Naprzód! – zawtórował Mikołaj Zedlitz, starosta otmuchowski. Trochę jakby mniej pewnie. – Naprzód! Gott mit uns!

Na wozach wagenburga, między wozami i pod nimi, czekało w gotowości dwa i pół tysiąca Bożych bojowników. Tysiąc czekał w zwartym odwodzie, gotów zastąpić poległych i rannych. Pośrodku placu stłoczył się oddział szturmowy Sierotek, dwieście koni lekkozbrojnej jazdy.

Ogniska wygaszono. Przy wozach czerwono gorzały kotliki z żarem. – Idą! – meldowały powracające hlidki. – Idą!

– Gotuj się! – skomenderował hejtmanom Kralovec. Reynevan, ty przy mnie. – Chcę walczyć na wozie. W pierwszej linii. Proszę, bracie. Kralovec milczał długo, gryzł wąs. W świetle księżyca nie sposób było rozpoznać wyrazu jego twarzy – Rozumiem – odrzekł wreszcie. – A raczej domyślam się. Prośbie odmawiam. Zostajesz przy mnie. Obaj pójdziemy, gdy czas przyjdzie, z jazdą do boju. Idzie na nas tysiąc koni, chłopcze. Tysiąc koni. Na wozie, w polu… wszędzie, wierz mi, jednakie są szansę na to, by ci się spełniło pragnienie śmierci.

Wagenburg trwał w skupieniu i ciszy, martwej ciszy, którą ledwie kiedy przerwało chrapanie konia, zaszczęk broni lub kaszel któregoś z bojowników. Ziemia zaczęła wyczuwalnie drżeć. Zrazu lekko, potem coraz silniej i silniej. Uszu Reynevana dobiegł głuchy łomot kopyt uderzających o zmarzłą grudę. Sierotki zaczęły nerwowo kasłać, konie chrapać. Na wozach i pod wozami żarzyły się i migotały ogniki lontów. – Czekać – powtarzał od czasu do czasu Kralovec. Dowódcy przekazywali rozkaz po linii. Łoskot kopyt rósł. Przybierał na sile. Nie było już wątpliwości. Skryta w ciemnościach ciężka konnica przechodziła z kłusa do galopu. Wagenburg Sierotek był celem szarży. – Jezu Chryste – powiedział nagle Kralovec. – Jezu Chryste… Przecież nie aż tak! Przecież nie mogą być aż tak głupi! Łomot kopyt rósł. Ziemia dygotała. Dzwoniły spinające wozy łańcuchy. Szczękały i dzwoniły, zderzając się, ostrza gizarm i halabard. Coraz silniej dygotały zaciśnięte na drzewcach dłonie. Narastał nerwowy kaszel. – Dwieście kroków! – wrzasnął od wozów Wiłem Jenik.

– Gotuj się!

– Gotuj się! – powtórzył Jan Kolda. – No, chłopaki, półdupki razem! – Sto kroków! Widaaaać!

– Pal!!!

Wagenburg rozbłysnął ogniem tysiąca luf. I ogłuszającym gruchotem tysiąca wystrzałów. – Wśród kwiku koni, wśród wrzasku, wśród zgiełku i szczęku, ciemności rozjaśnił nagle ogień. Początkowo niemrawy, zaledwie pobłyskujący, podsycany zrywającym się w przedświcie wiatrem wybuchnął wreszcie z siłą i furią. Jasnym, wysokim płomieniem rozgorzały strzechy chat Schwedeldorfu i Starego Wielisławia, zapłonęły stogi pod Czerwoną Górą, stodoły, szopy i klecie nad Wielisławką. Jedne podpalono na rozkaz Kralovca, inne kazał w momencie ataku zapalić swoim książę Jan. Cel był ten sam: by zrobiło się jasno. Dość jasno, by było można zabijać. Salwa wagenburga miała skutek iście morderczy. Pod łomocącą o zbroje ulewą kul i bełtów pierwsza linia szarży runęła jak zmieciona wichrem; w kłębowisko przewróconych koni i ludzi wpadła, tratując, linia druga, szarżujące wierzchowce potykały się i wywracały na wierzchowcach obalonych i rannych, szalały, zrzucały jeźdźców wśród makabrycznego wizgu i rżenia. Z wizgiem koni mieszał się i bił w nocne niebo wrzask ludzi. Do wozów doszła dopiero linia trzecia, a choć impet jej ataku został w znacznym stopniu wyhamowany, wagenburg zadrżał, zatrząsł się pod uderzeniem pancernej jazdy. Wozy zakołysały się pod naporem. Ale stały. A na przypartych do nich rycerzy spadła lawina żelaza. Przygniatani przez własnych napierających z tyłu towarzyszy, nie mogąc cofnąć się ani uciec, bronili się, jak mogli przed walącymi się na nich ciosami. Husyckie cepy, topory i morgensterny druzgotały hełmy, halabardy rozwalały naramienniki, berdysze odrąbywały ramiona, tłukły wekiery i nadziaki, sudlice i alszpisy dziurawiły pancerze.

Перейти на страницу:
Нет соединения с сервером, попробуйте зайти чуть позже