Ukryci pod wozami kusznicy strzelali z samostrzałów, pakując bełt za bełtem w końskie brzuchy, inni cięli nogi wierzchowców osadzonymi na sztorc kosami. Kwik, łomot żelaza i ryk wzbijały się nad pole boju, w brzeszczotach krwawo lśniły pożary. Pierwsza ustąpiła i poszła w rozsypkę chorągiew biskupia. W szarży zdziesiątkowana salwą, przy wagenburgu ugrzęzła, nadziała się, jak na wielkiego jeża, na gąszcz nastawionych pik, gizarm i rohatyn. Na ten widok w Mikołaju Zedlitzu zupełnie upadły serce i duch. Wykrzykując jakieś bełkotliwe i bezsensowne komendy starosta Otmuchowa nagle zawrócił konia, cisnął na ziemię tarczę ze złotą klamrą i zwyczajnie uciekł. Jego śladem pocwałował marszałek Wawrzyniec von Rohrau. Za obydwoma uciekła cała chorągiew. A raczej to, co z niej zostało. Następnym był Wacław, książę na Głubczycach, syn Przemka Opawskiego. Wacław, pasjonat nauk tajemnych, całą drogę rozmyślał nad zagadkowym horoskopem, jaki przed wyprawą postawili nadworni astrologowie. Teraz, gdy opawscy rycerze zaczęli padać pod ciosami husyckich cepów, książę Wacław uznał, że koniunkcje nie sprzyjają, a prospekty są złe. I że czas do domu. Na jego rozkaz cały kontyngent z Opawy przeszedł do odwrotu. Dość panicznego. Jan Ziębicki, Hinko Stosz i Jerzy Zettritz chrypli od wykrzykiwanych rozkazów. Rycerstwo cofnęło się spod wagenburga celem przegrupowania. Był to ostatni i najgorszy błąd dowódców w bitwie. Sierotki zdążyły tymczasem nabić hufnice i taraśnice, strzelcy mieli już w rękach hakownice i piszczały, gotowi byli kusznicy. Wśród ogłuszającego huku wagenburg ponownie zakwitł ogniem i dymem, na odstępujących Ślązaków spadł morderczy grad pocisków. Znowu kule i bełty z trzaskiem dziurawiły blachy, znowu waliły się, kwicząc, pokaleczone konie. A ci, co jeszcze byli w stanie, rzucili się do bezładnej ucieczki. Pierzchnął w popłochu, wyprzedzając wszystkich swoich podkomendnych, grodkowski starosta Tamsz von Tannenfeld. Wraz z resztką ocalałych rycerzy świdnickich zemknął z pola podstarosta Stosz. Głusi na rozpaczliwe wezwania księcia Jana i Zettritza poszli w rozsypkę rycerze wrocławscy i ziębiccy. – Teraz! – zaryczał Jan Kralovec z Hradku. – Teraaaaaz! Na nich, Boży bojownicy! Na nich! Bij! Ze ścian wagenburga momentalnie usunięto kilka wozów, powstałymi szczelinami wylała się w pole czeska jazda. Na lżejszych i wypoczętych koniach, mniej obciążeni zbroją, husyccy jezdni migiem doścignęli uciekających Ślązaków. Dościgniętych sieczono i kłuto bez litości, bez pardonu. W ślad za jazdą zza wozów wypadła piechota. Tym ze Ślązaków, których oszczędziły miecze kawalerii, teraz przyszło umierać pod cepami. – Na nich! Hyyyyr na niiiich!
Po polu snuł się dym i smród spalenizny. Pożary dogasały. Ale na wschodzie wstawał już krwawy świt.
– Hyr na nich! – ryczał Reynevan, galopując w szarży między Salavą a Brazdą z Klinsztejna. – Bij, zabij! Dopędzili Ślązaków, spadli na nich jak jastrzębie, zaczęła się dzika rąbanina. Miecze hukały po blachach, iskry sypały się z kling. Reynevan rąbał ile sił, wrzeszczał, wrzaskiem dodając sobie odwagi. Ślązacy wyrywali się z bitki, uciekali. Reynevan pogalopował w pogoń. I wtedy dostrzegł go Pomurnik.
Pomurnik w bitwie udziału nie brał, nie miał takiego zamiaru. Przybył pod Wielisław, jadąc skrycie w ślad za śląskim wojskiem, w jednym tylko celu. W wyłącznie jednym celu przyprowadził tu dziesięciu Czarnych Jeźdźców z Sensenbergu. Przewidując wypadki, wpadli na plac boju jak upiory. Krążąc i wypatrując. To, że w bitewnym zamęcie, dzikim zamieszaniu i błyskliwie rozświetlanych pożarami ciemnościach Pomurnik zdołał wypatrzeć Reynevana, było czystym przypadkiem. Łutem szczęścia. Gdyby nie ów łut, nic nie dałaby Pomurnikowi ani magia, ani haszsz'isz.
Dostrzegłszy Reynevana, Pomurnik zakrzyczał modulowanie. Czarni Jeźdźcy jak jeden obrócili konie. Charcząc zza przyłbic, pomknęli we wskazanym kierunku. Szaleńczym galopem, rąbiąc i siekąc stających na drodze, roztrącając, obalając, tratując. – Adsumus! Adsuuumuuus!
Reynevan spostrzegł ich. I zmartwiał.