Gdy odszedł kilkadziesiąt kroków, z jednego ogrodu wychylił się człowiek i śledził podróżnego. Lecz prawie w tej samej chwili spadła tak gęsta mgła, że na placu, oprócz dachów świątyni, nie można było nic dojrzeć. Po pewnym czasie harrańczyk natknął się na wysoki mur. Spojrzał na niebo i począł iść ku zachodowi. Co chwilę przelatywały nad nim nocne ptaki i wielkie nietoperze. Mgła zrobiła się tak gęsta, że musiał dotykać ściany, aby jej nie zgubić. Wędrówka trwała dość długo, gdy nagle Phut znalazł się przed niską furtką, nabitą mnóstwem brązowych gwoździ. Zaczął je liczyć od lewej ręki z góry, przy czym jedne mocno naciskał, inne zakręcał.
Gdy tym sposobem poruszył ostatni gwóźdź u dołu, drzwi cicho otworzyły się. Harrańczyk posunął się kilka kroków i znalazł się w ciasnej niszy, w której panowała zupełna ciemność.
Począł ostrożnie próbować nogą gruntu, aż trafił jakby na krawędź studni, z której wiał chłód. Tu usiadł i śmiało zsunął się w głąb przepaści, chociaż w tym miejscu i w tym kraju znajdował się dopiero pierwszy raz. Przepaść jednak nie była głęboka. Phut równymi nogami stanął na pochyłej podłodze i wąskim korytarzem zaczął schodzić na dół z taką pewnością, jakby drogę znał od dawna. W końcu korytarza były drzwi. Przybysz znalazł po omacku kołatkę i trzy razy zapukał. W odpowiedzi odezwał się głos, nie wiadomo skąd pochodzący:
— Ty, który w nocnej godzinie zakłócasz spokój świętego miejsca, czy masz prawo tu wchodzić?
— Nie skrzywdziłem męża, kobiety, ani dziecka… Rąk moich nie splamiła krew… Nie jadłem potraw nieczystych… Nie zabrałem cudzego mienia… Nie kłamałem i nie zdradziłem wielkiej tajemncy — spokojnie odpowiedział harrańczyk.
— Jestżeś tym, którego oczekują, czy tym, za którego się podajesz? — zapytał głos po chwili.
— Jestem ten, który miał przyjść od braci ze Wschodu, ale to drugie imię jest także moje imię, a w mieście północnym posiadam dom i ziemię, jakom rzekł obcym — odpowiedział Phut.
Otworzyły się drzwi i harrańczyk wszedł do obszernej piwnicy, którą oświetlała lampa płonąca na stoliku przed purpurową zasłoną. Na zasłonie była wyhaftowana złotem skrzydlata kula z dwoma wężami.
Na boku stał kapłan egipski w białej szacie.
— Który tu wszedłeś — rzekł kapłan wskazując ręką Phuta — czy wiesz, co opowiada ten znak na zasłonie?
— Kula — odparł przybysz — jest obrazem świata, na którym mieszkamy, a skrzydła wskazują, że świat ten unosi się w przestrzeni jak orzeł.
— A węże?… — spytał kapłan.
— Dwa węże przypominają mędrcowi, że kto by zdradził tę wielką tajemnicę, umrze podwójnie — ciałem i duszą.
Po chwili milczenia kapłan znowu zapytał:
— Jeżeliś jest w samej rzeczy Beroes (tu schylił głowę), wielki prorok Chaldei (znowu schylił głowę), dla którego nie ma tajemnic na ziemi ani w niebie, racz powiedzieć słudze twemu: która gwiazda jest najdziwniejsza?
Dziwnym jest Hor-set[6], który obchodzi niebo w ciągu dwunastu lat, gdyż dokoła niego krążą cztery mniejsze gwiazdy. Ale dziwniejszym jest Horka[7] obchodzący niebo w trzydzieści lat. Ma on bowiem nie tylko podwładne sobie gwiazdy, lecz i wielki pierścień, który niekiedy znika.
Wysłuchawszy tego egipski kapłan upadł na twarz przed Chaldejczykiem. Następnie wręczył mu purpurową szarfę i welon z muślinu, pokazał, gdzie stoją kadzidła, i wśród niskich ukłonów opuścił pieczarę.
Chaldejczyk został sam. Włożył szarfę na prawe ramię, zakrył twarz welonem i wziąwszy złotą łyżkę nasypał w nią kadzidła, które zapalił u lampki przed zasłoną. Szepcząc obrócił się trzy razy wkoło, a dym kadzidła opasał go jakby potrójnym pierścieniem.
Przez ten czas w pustej pieczarze zapanował dziwny niepokój. Zdawało się, że sufit idzie w górę i rozsuwają się ściany. Purpurowa zasłona na ołtarzu chwiała się niby poruszana przez ukryte ręce. Powietrze zaczęło falować, jakby wśród niego przelatywały stada niewidzialnych ptaków.
Chaldejczyk rozsunął szatę na piersiach i wydobył złoty medal pokryty tajemniczymi znakami. Pieczara drgnęła, święta zasłona poruszyła się gwałtowniej, a w różnych punktach izby ukazały się płomyki.
Wtedy mag wzniósł ręce do góry i zaczął mówić:
— „Ojcze niebieski, łaskawy i miłosierny, oczyść duszę moją… Zeszlij na niegodnego sługę swoje błogosławieństwa i wyciągnij wszechmocne ramię na duchy buntownicze, abym mógł okazać moc Twoją…
Oto znak, którego dotykam w waszej obecności… Otom jest — ja — oparty na pomocy bożej, przewidujący i nieustraszony… Otom jest potężny i wywołuję was, i zaklinam… Przyjdźcie tu, posłuszne w imię Aye, Saraye, Aye, Saraye…” W tej chwili z różnych stron odezwały się jakieś głosy. Około lampki przeleciał jakiś ptak, potem szata rudej barwy, następnie człowiek z ogonem, nareszcie kogut w koronie, który stanął na stoliku przed zasłoną.
Chaldejczyk znowu mówił:
— „W imię wszechmocnego i wiekuistego Boga… Amorul, Tanecha, Rabur, Latisten…
Dalekie głosy odezwały się po raz drugi: