Na podwórko weszli z ulicy dwaj nadzy psyllowie, czyli poskramiacze wężów, z torbą pełną jadowitego gadu, i zaczęli przedstawienie. Młodszy grał na fujarce, a starszy począł owijać się małymi i dużymi wężami, z których każdy wystarczyłby do rozpędzenia gości z oberży „Pod Okrętem”. Fujarka odzywała się coraz piskliwiej, poskramiacz wyginał się, pienił, drgał konwulsyjnie i ciągle drażnił gady. Wreszcie jeden z wężów ukąsił go w rękę, drugi w twarz, a trzeciego — najmniejszego — zjadł żywcem sam poskramiacz.
Goście i służba z niepokojem przypatrywali się zabawie poskramiacza. Drżeli, gdy drażnił gady, zamykali oczy, gdy wąż kąsał człowieka. Lecz gdy psyllo zjadł węża — zawyli z radości i podziwu…
Tylko podróżny z frontowej galerii nie opuścił swoich poduszek, nawet nie raczył spojrzeć na zabawę. A gdy poskramiacz zbliżył się po zapłatę, podróżnik rzucił na posadzkę dwa miedziane uteny dając mu ręką znak, ażeby się nie zbliżał.
Przedstawienie ciągnęło się z pół godziny. Gdy psyllowie opuścili dziedziniec, do gospodarza przybiegł Murzyn obsługujący pokoje gościnne i coś szeptał zafrasowany. Potem, nie wiadomo skąd, ukazał się dziesiętnik policyjny i zaprowadziwszy Asarhadona do odległej framugi długo z nim rozmawiał, a czcigodny właściciel zajazdu bił się w piersi, załamywał ręce albo chwytał się za głowę. Nareszcie kopnął Murzyna w brzuch, kazał podać dziesiętnikowi gęś pieczoną i dzban cypryjskiego, a sam zbliżył się do gościa z frontowej galerii, który wciąż zdawał się drzemać, choć oczy miał otwarte.
— Smutne mam nowiny dla ciebie, zacny panie — rzekł gospodarz siadając obok podróżnego.
— Bogowie zsyłają na ludzi deszcz i smutek, kiedy im się podoba — odparł obojętnie gość.
— Gdyśmy się tu przypatrywali psyllom — ciągnął gospodarz targając szpakowatą brodę — złodzieje dostali się na drugie piętro i wykradli twoje rzeczy… Trzy worki i skrzynię, zapewne bardzo kosztowną!
— Musisz zawiadomić sąd o mojej krzywdzie.
— Po co sąd?… — szepnął gospodarz. — U nas złodzieje mają swój cech… Poszlemy po starszego, otaksujemy rzeczy, zapłacisz mu dwudziesty procent wartości i wszystko się znajdzie.
Ja mogę ci dopomóc.
— W moim kraju — rzekł podróżny — nikt nie układa się ze złodziejami, i ja nie będę. Mieszkam u ciebie, tobie powierzyłem mój majątek i ty za niego odpowiadasz.
Czcigodny Asarhadon zaczął drapać się między łopatki.
— Człowieku z dalekiej krainy — mówił zniżonym głosem — wy, Chetowie, i my, Fenicjanie, jesteśmy braćmi, więc szczerze radzę ci nie wdawać się z egipskim sądem, bo on ma tylko jedne drzwi: przez które się wchodzi, ale nie ma tych, przez które się wychodzi.
— Bogowie przez mur wyprowadzą niewinnego — odparł gość.
— Niewinny!.. Kto z nas jest niewinny w ziemi niewoli? — szeptał gospodarz. — Oto spojrzyj — tam dojada gęś dziesiętnik z policji; wyborną gąskę, którą sam chętnie zjadłbym. A wiesz, dlaczego oddałem, sobie od ust. odjąwszy, ten frykas?… Bo dziesiętnik przyszedł wypytywać się o ciebie…
To powiedziawszy Fenicjanin zezem spojrzał na podróżnego, który jednak ani na chwilę nie utracił spokoju.
— Pyta mnie — ciągnął gospodarz — pyta mnie dziesiętnik: „Co za jeden jest ten czarny, który dwie godziny siedzi nad garstką daktylów?…” Mówię: Bardzo zacny człowiek, pan Phut. — „Skąd on?…” — Z kraju Chetii, z miasta Harranu; ma tam porządny dom o trzech piętrach i dużo pola. — „Po co on tu przyjechał?”
— Przyjechał, mówię, odebrać od jednego kapłana pięć talentów, które jeszcze jego ojciec pożyczył.
A wiesz, zacny panie — prawił restaurator — co mi na to odpowiedział dziesiętnik?… Te słowa: „Asarhadonie wiem, że jesteś wiernym sługą jego świątobliwości faraona, masz dobre jadło i niefałszowane wina, dlatego mówię ci — strzeż się!.. Strzeż się cudzoziemców którzy nie robią znajomości, unikają wina i wszelkich uciech i milczą. Ten Phut, harrańczyk, może być asyryjskim szpiegiem.”
Serce we mnie zamarło, kiedym to usłyszał — ciągnął gospodarz. — Ale ciebie nic nie obchodzi!.. — oburzył się widząc że nawet straszne posądzenie o szpiegostwo nie zamąciło spokoju Chetyjczyka.
— Asarhadonie — rzekł po chwili gość — powierzyłem ci siebie i mój majątek. Pomyśl więc, aby mi oddano wory i skrzynię, gdyż w przeciwnym razie zaskarżę cię do tego samego dziesiętnika, który zjada gęś przeznaczoną dla ciebie.
— No… więc pozwól, abym wypłacił złodziejom tylko piętnaście procent wartości twoich rzeczy — zawołał gospodarz.
— Nie masz prawa płacić.
— Daj im choć trzydzieści drachm…
— Ani utena.
— Daj biedakom choćby dziesięć drachm…
— Idź w pokoju, Asarhadonie, i proś bogów, ażeby ci rozum przywrócili — odparł podróżny, zawsze z tym samym spokojem.
Gospodarz zerwał się z poduszek sapiąc z gniewu. „To gadzina!.. — myślał. — On nie tylko po dług przyjechał… On tu jeszcze zrobi jakiś interes… Serce mówi mi, że to musi być bogaty kupiec, a może nawet restaurator, który, do spółki z kapłanami i sędziami, otworzy mi gdzie pod bokiem drugi zajazd… Bodaj cię pierwej spalił ogień niebieski!.. bodaj cię trąd stoczył!..