Jeszcze w czasie studiów czytałem starą książkę Bierdiajewa, w której rozważał on wpływ wielkich przestrzeni Imperium na duszę rosyjską. Rzeczywiście, o czym myśli Rosjanin gdzieś nad brzegiem Jeniseju albo w głębi tajgi amurskiej? Każda droga, którą obierze, zda się nie mieć końca. Może nią iść dniami i miesiącami i ciągle będzie otaczać go Rosja. Równiny nie mają końca, lasy ani rzeki. Żeby panować nad takimi bezgranicznymi przestrzeniami, powiada Bierdiajew, trzeba było stworzyć bezgraniczne państwo. I oto Rosjanin popadł w sprzeczność — żeby utrzymać wielkie przestrzenie, Rosjanin musi utrzymywać wielkie państwo, na utrzymanie wielkiego państwa wydaje on swoją energię, której nie wystarczy już na nic więcej — na organizację, na gospodarność itd. Ale wydaje energię na państwo, które go zniewala i gnębi.
Bierdiajew uważa, że ów ogrom, owa nieobjętość Rosji mają ujemny wpływ na sposób myślenia jej mieszkańców. Nie wymaga ona bowiem od nich skupienia, napięcia, koncentracji energii ani tworzenia dynamicznej, intensywnej kultury. Ot, wszystko rozłazi się, rozcieńcza i tonie w tej nieobjętej bezforemności. Rosja — przestrzeń z jednej strony bezkresna, szeroka, z drugiej — tak przytłaczająca wielkością, że zapiera dech i nie ma czym oddychać.
Znużenie, coraz bardziej męczące, gniotące, senne znużenie, jakaś lepkość i drętwota. W rzadkich przypływach energii — chęć wyskoczenia z tej rozpędzonej, rozdygotanej klatki. Mój podziw dla wytrwałości Kopcia i tylu tysięcy jemu podobnych, mój hołd dla ich cierpienia, ich męki.
Najpierw zielone, ośnieżone laski i laski, potem laski i domki, potem coraz więcej domków, potem domki i kamienice, wreszcie same kamienice, coraz wyższe i wyższe.
Konduktor zabiera z przedziału prześcieradło, poduszkę, dwa koce i szklankę do herbaty.
Korytarz zapełnia się ludźmi.
Moskwa.
POŁUDNIE, 67
W dziewięć lat po podróży koleją transsyberyjską pojechałem znowu do Imperium. Trasa mojej wyprawy przebiegała przez siedem południowych republik b. ZSRR: Gruzję, Armenię, Azerbejdżan, Turkmenię, Tadżykistan, Kirgizje i Uzbekistan. Tempo tej podróży było mordercze — na poznanie każdej z republik przypadało kilka dni. Miałem świadomość, jak bardzo powierzchowne i przypadkowe są takie spotkania. Jednak w wypadku kraju tak trudno dostępnego, tak zamkniętego, tak okrytego tajemniczością trzeba korzystać z każdej najmniejszej szansy, najbardziej nieoczekiwanej możliwości, byle trochę uchylić szczelnej i ciężkiej kurtyny.
Co było w tym trzecim spotkaniu z Imperium najbardziej zaskakującego? W naszym wyobrażeniu ZSRR stanowił jednolity, monolityczny twór, w którym wszystko było tak samo szare i ponure, w dodatku — monotonne, sztampowe. Nic tu nie mogło przekroczyć obowiązującej normy, wyróżnić się, nabrać indywidualnego charakteru.
I oto pojechałem do nierosyjskich republik ówczesnego Imperium. Co rzuciło mi się w oczy? Otóż mimo sztywnego, koszarowego gorsetu sowieckiej władzy, udało się tutejszym małym, ale prastarym narodom zachować coś ze swoich tradycji, ze swojej historii, swojej z konieczności ukrywanej dumy i godności własnej. Odkryłem tam rozłożony w słońcu dywan wschodni, który w wielu miejscach zachował jeszcze dawne barwy i przyciągał uwagę różnorodnością swoich oryginalnych wzorów.
Dobrze jest zobaczyć muzeum w Tbilisi. Mieści się ono w dawnej siedzibie seminarium duchownego, w którym uczył się kiedyś Stalin. Mówi o tym murowana tablica przed wejściem. Budynek jest ciemny, ale przestronny i stoi w centrum miasta, na skraju starej dzielnicy śródmiejskiej. W salach było właściwie pusto. Oprowadzała mnie studentka, Tamiła Tewdoradze, dziewczyna o subtelnej, skupionej urodzie.
Stara sztuka Gruzji swoim przepychem i doskonałością wprawia takiego prostaczka jak ja w zupełne oszołomienie. Najbardziej fantastyczne są ikony! Są one dużo wcześniejsze od ikon ruskich, najlepsze gruzińskie ikony powstały długo przed Rublowem. Zdaniem Tamiły ich oryginalność jest w tym, że są to ikony metaloplastyczne: malowana była tylko twarz. Najlepszy ich okres to VIII-XIII wiek. Twarze świętych, ciemne, ale emanujące w świetle, tkwią znieruchomiałe w przebogatych, złotych oprawach, utkanych drogimi kamieniami. Są ikony otwierane, tak jak otwiera się ołtarz Wita Stwosza. Rozmiary ich są ogromne, niemal monumentalne. Jest tu ikona, którą mistrzowie robili przez kilka pokoleń, przez trzy wieki. Jest tu mały krzyżyk, najcenniejszy eksponat muzeum, jedyne, co zostało z rzeczy cesarzowej Tamary.