Stalin kazał budować drogę między Jakuckiem i Magadanem. Dwa tysiące kilometrów przez tajgę i wieczną zmarzlinę. Zaczęli budować jednocześnie z obu końców. Przychodziło lato, roztopy, zmarzlina puszczała, ziemia podchodziła wodą, zmieniała się w trzęsawisko, droga tonęła. Razem z drogą tonęli więźniowie, którzy przy niej pracowali. Stalin kazał zaczynać od nowa. Ale skończyło się tak samo. Więc kazał jeszcze raz. Te drogi nigdy się nie spotkały, a ich budowniczowie może spotkali się w niebie.
KOŁYMA, MGŁA I MGŁA
Cztery dni czekałem na lotnisku w Jakucku, żeby mój samolot odleciał do Magadanu. Na Kołymie szalały burze śnieżne, wszystko tam podobno zawiało, zasypało, i z tego powodu wstrzymano zaplanowane loty.
Tak wygląda podróżowanie po Syberii.
Większość lotnisk jest źle oświetlona, maszyny, które tam latają, są stare i często się psują, czasem trzeba również czekać gdzieś hen, na krańcach kontynentu, żeby dowieźli do samolotów paliwo. Cały czas, będąc w podróży, człowiek żyje w napięciu, w nerwach, w lęku, że przez te nieoczekiwane postoje i zwłoki straci jakieś połączenie, jakąś rezerwację i wtedy dramat, nieszczęście, katastrofa, bo tu nie wolno grymasić, zamieniać biletów, wybierać innych terminów i tras, można natomiast ugrzęznąć na całe tygodnie na przypadkowym, nieznanym i zawsze zatłoczonym lotnisku, bez szansy, żeby wydostać się szybko (wszystkie bilety są na miesiące naprzód wyprzedane), co wówczas z sobą zrobić, gdzie mieszkać, z czego żyć?
W takiej właśnie sytuacji jestem teraz w Jakucku. Wrócić do miasta też nie mogę, bo a nuż na Kołymie burza nagle ucichnie? Jeżeli burza ucichnie, samolot natychmiast odleci, musimy więc trzymać się go rękami i nogami, bo jeśli ucieknie, jeśli odfrunie — jesteśmy straceni.
Pozostaje więc siedzieć i czekać.
Oczywiście, okropna to bezczynność i nieznośna nuda tak siedzieć bez ruchu, w stanie myślowego odrętwienia, nic właściwie nie robiąc, ale z drugiej strony czyż nie w ten bierny i apatyczny sposób spędzają czas miliony i miliony ludzi na kuli ziemskiej? I to od lat, od stuleci? Niezależnie od religii, od kultur i ras? Wystarczy, że w Ameryce Południowej udamy się w Andy albo przejdziemy zakurzonymi uliczkami Piury czy popłyniemy rzeką Orinoko — wszędzie napotkamy biedne, gliniane wioski, osady i miasteczka, i zobaczymy, jak wielu ludzi siedzi na przyzbach domów, na kamieniach i ławkach, siedzi bez ruchu, nic właściwie nie robiąc. Jedźmy z Ameryki Południowej do Afryki, odwiedźmy samotne oazy na Saharze i ciągnące się wzdłuż Zatoki Gwinejskiej wioski czarnych rybaków, odwiedźmy tajemniczych Pigmejów w dżungli Konga, małą mieścinę Mwenzo w Zambii, urodziwe plemię Dinka w Sudanie — wszędzie zobaczymy, że ludzie siedzą, czasem odezwą się jakimś słowem, wieczorem ogrzeją się przy ognisku, ale właściwie nie robią nic, tylko bezczynnie i nieruchomo siedzą, będąc poza tym (możemy przypuszczać) w stanie myślowego odrętwienia. A czy w Azji jest inaczej? Czy jadąc drogą z Karaczi do Lahore albo z Bombaju do Madrasu lub z Dżakarty do Malangu — nie uderzy nas, że tysiące, ba, miliony Pakistańczyków, Hindusów, Indonezyjczyków i innych Azjatów siedzą bezczynnie, bez ruchu, i przyglądają się nie wiadomo czemu? Lećmy na Filipiny i na Samoa, odwiedźmy niezmierzone obszary Yukonu i egzotyczną Jamajkę — wszędzie, wszędzie ten sam widok ludzi siedzących bez ruchu, całymi godzinami, na starych krzesłach, na kawałkach desek, na plastikowych skrzynkach, w cieniu topoli i mangowców, opartych o ściany slumsów, o płoty i framugi okien, niezależnie od pory dnia i roku, od tego, czy świeci słońce, czy pada deszcz, ludzi osowiałych i nijakich, jakby w stanie chronicznej drzemki, właściwie nic nie robiących, tkwiących tak bez potrzeby i celu, a także (można przyjąć) pogrążonych w myślowym odrętwieniu.
A tu, wokół mnie, na lotnisku w Jakucku? Czyż nie to samo? Tłum ludzi siedzący bez słowa, bez ruchu, ociężały tłum, który nie drgnie, który, mam wrażenie, nawet nie oddycha. Przestańmy więc denerwować się i miotać, przestańmy zamęczać stewardesy pytaniami, na które i tak nie mają odpowiedzi, i wzorem naszych braci i sióstr z sennej wioski San Juan pod Valdivią, z przygniecionych upałem osad na pustyni Gobi i z zaśmieconych przedmieść Szirazu — usiądźmy bez ruchu, patrząc wszystko jedno gdzie i zapadając się z każdą godziną głębiej i głębiej w stan myślowego odrętwienia.
Po czterech dniach burza na Kołymie cichnie, zażywna stewardesa biega po sali, budzi śpiących, woła donośnie: Magadan! Komu w Magadan? Pospiesznie, nerwowo zbieramy swoje torby, worki, paczki, kuferki i okręcając się szalami, zapinając kożuchy i wciskając uszanki na głowy — bezładnie pędzimy do samolotu, który zaraz kołuje na pas startowy. Lecimy. Obok mnie siedzi kobieta — leci odwiedzić syna, który na Kołymie służy w wojsku. Jest zmartwiona jego listami, wynika z nich, że źle znosi diedowszczynę.