Związek Radziecki, lata siedemdziesiąte, młody dysydent intelektualista wyjeżdża z Leningradu w okolice Archangielska, by pisać o tamtejszych zwyczajach ludowych. Lecz na miejscu najważniejsza okazuje się Ona, Wiera, kobieta, która od trzydziestu lat czeka na powrót ukochanego mężczyzny.
Современная русская и зарубежная проза18+Andreï Makine
Kobieta, która czekała
przełożyła Katarzyna Bieńkowska
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA
I
1
„Kobieta tak zdecydowanie predestynowana do szczęścia (choćby jedynie do szczęścia czysto fizycznego, tak, do banalnego spełnienia zmysłowego), która jednak wybrała, można powiedzieć niefrasobliwie, samotność, wierność wobec nieobecnego, wyrzekając się kochania…”.
Napisałem to zdanie w tym szczególnym momencie, w którym człowiekowi się zdaje, że poznał już kogoś (tamtą kobietę, Wierę). Wcześniej występuje ciekawość, domysły, pragnienie wyznań. Chęć przeniknięcia drugiej osoby, odkrycia jej sekretów. Później, gdy zagadka jest już rozwiązana, przychodzą te słowa, często pretensjonalne i kategoryczne, słowa, które analizują, stwierdzają, podsumowują. Wszystko staje się jasne i pewne. A to może się przerodzić w związek miłosny albo w obojętność. Tajemnica drugiej osoby jest oswojona. Jej ciało sprowadza się do mechaniki zmysłowości, wzbudzającej pożądanie bądź nie. Jej dusza ogranicza się do zbioru przewidywalnych reakcji.
W istocie na tym etapie dochodzi do swego rodzaju morderstwa, gdyż zabijamy ten nieskończony i niewyczerpany byt, który spotkaliśmy. Wolimy mieć raczej do czynienia z konstrukcją słowną niż z żyjącą istotą…
Podczas tych wrześniowych dni w wiosce leżącej w środku lasów, które ciągnęły się aż do Morza Białego, musiałem notować tego typu spostrzeżenia: „niewyczerpany byt”, „morderstwo”, „kobieta obnażona za pomocą słów”… Wówczas (miałem dwadzieścia sześć lat) podobne refleksje wydawały mi się ogromnie przenikliwe. Odczuwałem przyjemną dumę, że odkryłem sekretne życie kobiety, która mogłaby być moją matką, że w kilku zręcznych zdaniach zdołałem wyrazić jej los. Myślałem o jej uśmiechu, o geście dłoni, jakim mnie pozdrawiała, widząc z daleka na brzegu jeziora, o miłości, którą mogłaby obdarzyć tylu mężczyzn, a której nie ofiarowała nikomu. „Kobieta tak zdecydowanie predestynowana do szczęścia. Tak, byłem dosyć dumny z mojej analizy. Przypomniałem sobie nawet, że pewien dziewiętnastowieczny krytyk używał terminu „dialektyka duszy”, chcąc określić u pisarzy tę sztukę zgłębiania sprzeczności ludzkiej psychiki. „Kobieta predestynowana do szczęścia, która jednak…”.
W ten wrześniowy wieczór zamknąłem notes i spojrzałem na garść borówek, zimnych i upstrzonych plamkami, które pod moją nieobecność Wiera zostawiła na stole. Za oknem ponad czarną linią lasu niebo zachowało jeszcze tę mleczną bladość, która przywoływała na myśl – odległą o kilka godzin marszu – senną obecność Morza Białego, już oczekującego zimy. Dom Wiery znajdował się na początku ścieżki prowadzącej przez zalesione wzgórza na wybrzeże. Pomyślałem o samotności tej kobiety, o jej spokoju, o jej ciele (w sposób jak najbardziej fizyczny wyobraziłem sobie kokon delikatnego ciepła otaczający to kobiece ciało pod kołdrą w krystaliczną mroźną noc) i nagle zrozumiałem, że żądna dialektyka duszy nie jest w stanie wyrazić tajemnicy tego życia. Życia zdecydowanie zbyt przejrzystego i boleśnie prostego w porównaniu z moimi uczonymi analizami.
Życia kobiety, która czekała na powrót ukochanego mężczyzny. I nie było tu żadnego innego sekretu.
Jedyny rys zagadkowy, a właściwie anegdotyczny, stanowiła moja pomyłka: po naszym pierwszym spotkaniu, które trwało ledwie kilka sekund, pod koniec sierpnia, minąłem się z Wierą raz jeszcze, na początku września. I nie poznałem jej. Byłem przekonany, że chodzi o dwie różne kobiety.
A przy tym obie wydawały mi się „tak zdecydowanie predestynowane do szczęścia…”
Później miałem poznać układ dróg, ruchliwe habity drzew, inne za każdym zakrętem, uskoki stromego brzegu jeziora, wzdłuż którego już wkrótce mógłbym wędrować z zamkniętymi oczami. Ale tego dnia pod koniec lata zaczynałem dopiero orientować się w okolicy, krążyłem tu i tam z tą podniecającą radością, że za modrzewiowym gajem mogę odkryć opuszczoną wioskę albo – z trudem utrzymując równowagę – przejść po drewnianym, na wpół zawalonym mostku. To właśnie u wejścia do jednej z takich na pozór niezamieszkanych wiosek ją ujrzałem.
Z początku miałem wrażenie, że zaskoczyłem kochającą się parę. W gąszczu porastającym brzegi jeziora dostrzegłem bardzo biały fragment uda, zarys tułowia naprężonego z wysiłku i usłyszałem zdyszany oddech. Wieczór wciąż był jasny, ale niskie, krwistoczerwone słońce znaczyło widok pręgami cienia i ognia, igrając w liściach wierzb. Spośród tego migotania wyłoniła się kobieca twarz, niemal muskając podbródkiem gliniastą ziemię, i natychmiast się odwróciła, w burzy odrzuconych do tyłu włosów… Powietrze było ciepłe, wilgotne. Ostatnie upały tego sezonu, „babie lato” przyniesione na kilka dni przez wiatr z zachodu.