Już miałem pójść dalej swoją drogą, kiedy gałęzie zatrzęsły się gwałtownie i kobieta wyszła z zarośli, skinęła głową w niepewnym geście pozdrowienia i pospiesznie poprawiła zadartą nad kolana sukienkę. Ja również ją pozdrowiłem, niezręcznie, nie bardzo mogąc dojrzeć jej twarz, którą znaczyły naprzemiennie promienie zachodzącego słońca i pręgi cienia. U jej stóp, ciężka niczym zwłoki topielca, zwijała się ogromna sieć rybacka, którą kobieta właśnie wyciągnęła z wody.
Przez kilka chwil trwaliśmy w bezruchu, połączeni niejasną współwiną, podobną tej, która towarzyszy pospiesznemu aktowi cielesnemu w mało bezpiecznym miejscu albo wręcz zbrodni. Patrzyłem na jej gołe stopy, czerwone od gliny, i na zwały sieci, targane nagłymi szarpnięciami: zielonkawe cielska szczupaków szamotały się niezdarnie, a nad nimi, zaplątany między pływakami, prężył się długi kształt, prawie czarny, który w pierwszej chwili wziąłem za węża (węgorz albo młody sum, zapewne). Ten stos lin i ryb powoli ociekał, w stronę jeziora sączyła się woda zmieszana z rdzawym szlamem, niczym cienka strużka krwi. Było parno jak przed burzą.
Nieruchome powietrze więziło nas w jednej niezmiennej pozycji, narzucając naszym ciałom bezwład jak z koszmarnego snu. A równocześnie powstało między nami porozumienie, bezwiedne i milczące, że wszystko jest możliwe między tym mężczyzną a tą kobietą, u schyłku tego dnia, w tej gwałtownej czerwiem. Absolutnie wszystko. I że nie istnieje nic ani nikt, kto mógłby temu przeszkodzić. Ich ciała mogły wyciągnąć się przy kłębach sieci, oddać się sobie nawzajem, przeżywać rozkosz, w miarę jak ze złowionych ryb uchodziło życie…
Oddaliłem się szybko, z poczuciem, że z tchórzostwa uniknąłem chwili, w której przeznaczenie wciela się w określone miejsce, w określoną twarz. Chwili, w której los pozwala nam choć rzucić okiem na niepojęty splot przyczyn i skutków.
Tydzień później spadła na nas kara, północno-wschodni wiatr przyniósł pierwszy śnieg, jakby chciał się zemścić za te kilka rajskich dni. Kara dość łagodna, złożona z białych, świetlistych tumanów, które przyprawiały o zawroty głowy, mąciły widok dróg i pól, wywoływały uśmiech na twarzach ludzi oślepianych garściami płatków sypanych w oczy. Ostre, przenikliwe powietrze miało smak nowej nadziei, obiecanego szczęścia. Podmuchy wiatru zasypywały gradem kryształków czarną taflę jeziora, a ono wchłaniało tę delikatną biel, wciąż na nowo, w swe przepastne głębiny. Brzegi natomiast były już rozjaśnione śniegiem i błotniste szramy, które nasza ciężarówka zostawiała na drodze, szybko się zabliźniały.
Kierowca, z którym często jeździłem od wioski do wioski, mianował się ironicznie „pierwszą jaskółką kapitalizmu”. Otar, Gruzin około czterdziestoletni, swego czasu otworzył pokątny handel futrami, po czym, zadenuncjowany, siedział w więzieniu, a obecnie cieszył się warunkową wolnością w tej północnej krainie, przypisany do starej ciężarówki o spróchniałej skrzyni. Była połowa lat siedemdziesiątych i „pierwsza jaskółka kapitalizmu” uważała zupełnie szczerze, że urządziła się całkiem nieźle.
– A poza tym tutaj na jednego faceta przypada dziewięć kobitek – powtarzał często z błyszczącymi oczami i lubieżnym uśmieszkiem.
O kobietach mówił bez przerwy, dla nich żył, podejrzewałem nawet, że cały ten kuśnierski interes miał na celu możliwość ubierania i rozbierania kobiet. Inteligentny zresztą i wręcz wrażliwy, wyolbrzymiał to swoje credo kobieciarza, zdając sobie sprawę, że tak właśnie postrzegano w Rosji Gruzinów: jako obsesyjnych donżuanów, monomaniaków seksu, nadzianych i prymitywnych. Odgrywał tę karykaturę, tak jak często cudzoziemcom zdarza się wcielać turystyczne stereotypy dotyczące ich rodzinnych krajów. Żeby nie rozczarować gapiów.
Mimo tej gry ciało kobiece stanowiło dla niego – w sposób naturalny i logiczny – jedyną rzecz, dla której warto było żyć. A najgorszą torturą stawała się niemożność wyznania tego życzliwemu powiernikowi. Chcąc nie chcąc, przyjąłem tę rolę. Wdzięczny Otar gotów był zawieźć mnie na Biegun Północny.
W tych opowieściach udawało mu się, sam nie wiem jak, unikać powtórzeń. A przecież chodziło nieodmiennie o kobiety pożądane, uwiedzione, zdobyte. Brał je na leżąco, na stojąco, skulone w kabinie jego ciężarówki, przyparte plecami do ściany obory wśród sennie przeżuwających zwierząt, na polankach u stóp mrowiska („oboje mieliśmy pośladki pożarte przez te cholery!”), w łaźniach parowych… Jego język był zarazem dosadny i kwiecisty: potrafił „rozpłatać to wielkie dupsko niczym arbuza”, a w łaźni „cycki się rozdymają, nabierają objętości, o tak, rosną zupełnie jak drożdżowe ciasto”, „przyparłem ją do pnia wiśni, zanurzyłem się w niej i dźgając, tak nią potrząsałem, że dosłownie tonęliśmy w deszczu spadających wiśni, byliśmy czerwoni od soku…” W gruncie rzeczy to był prawdziwy poeta cielesności, a szczerość jego zachwytu dla kobiecego ciała ratowała te opisy spółkowania od monotonii.