Któregoś dnia nieopatrznie spytałem go, w jaki sposób mogę poznać, czy kobieta gotowa jest przyjąć moje awanse, czy nie.
– Znaczy się, czy da dupy, czy nie da? – wykrzyknął, kręcąc jednocześnie kierownicą. – Ależ to bardzo proste, zadajesz jej jedno jedyne pytanie… – Jako dobry aktor wytrzymał pauzę, wyraźnie szczęśliwy, że może udzielić rady zielonemu młodziakowi. – Musisz wiedzieć tylko to jedno: czy ona je solone śledzie.
– Śledzie? Ale po co?
– Bo jeśli je solone śledzie, to ją suszy…
– No i?
– A jeśli ją suszy, to pije dużo wody.
– Nie rozumiem.
– Jeśli pije wodę, to znaczy, że sika, zgadza się?
– No tak, ale co z tego?
– To z tego, że skoro sika, to powinna posiadać płeć.
– To oczywiste, ale…
– A skoro ma płeć, to jej używa!
Zaniósł się śmiechem, zagłuszając warkot silnika, kuksnął mnie kilka razy w ramię i zgubił zamiecioną przez wicher drogę. To był akurat dzień pierwszego śniegu, na początku września. Przybyliśmy właśnie do wioski, która wydawała się opuszczona i której nie rozpoznałem. Ani drewnianych chałup odmienionych warstwami puchu, ani brzegów jeziora wyściełanych na biało.
Otar zahamował, złapał wiadro i podszedł do studni. Jego przedpotopowa ciężarówka zużywała – dziw nad dziwy – tyle samo wody, co benzyny.
– Całkiem jak ta babka, co je solone śledzie – zażartował Otar, puszczając do mnie oko.
Już mieliśmy ruszyć w dalszą drogę, kiedy się pojawiły. Dwie kobiety, jedna wysoka i dość jeszcze młoda, druga – drobna staruszeczka; pokonywały wzniesienie prowadzące od jeziora w stronę drogi. Właśnie wzięły kąpiel w maleńkiej chatynce, z której komina wciąż wydobywały się obłoczki dymu. Staruszka szła z trudem, walcząc z uderzeniami wiatru, odwracając twarz przed tumanami śniegu. Jej towarzyszka zdawała się niemal ją dźwigać. Miała na sobie długi wojskowy płaszcz, taki, jaki kiedyś noszono w kawalerii. Była z gołą głową (może, gdy zaskoczył je śnieg, oddała swój szal starej), a jej szyja w ciężkim kołnierzu płaszcza zdradzała smukłość niemal dziewczęcą. Gdy dotarły do drogi, skręciły w stronę wioski, tak że widzieliśmy je teraz z przodu. I właśnie wtedy gwałtowniejszy powiew odchylił połę kawaleryjskiego płaszcza i przez chwilę mogliśmy dojrzeć biel piersi, którą kobieta zakryła pospiesznie, szarpiąc z irytacją klapy płaszcza.
Nie zapalając silnika, Otar uparcie spoglądał przez otwarte drzwiczki. Czekałem na jego komentarze, przypomniałem sobie słowa: „w łaźni cycki się rozdymają…”. Byłem pewien, że zaraz usłyszę tego typu rubaszną tyradę. I po raz pierwszy czułem, że te słowa, nawet jeśli dowcipne i dobroduszne, sprawią mi przykrość.
Ale on trwał bez ruchu, z dłońmi na kierownicy, ze wzrokiem utkwionym w dwa cienie kobiece, rozmywające się powoli w szalejącej zamieci…
Jego głos rozbrzmiał równocześnie z włączanym motorem i chlupotaniem błota pod kołami:
– Przeklęta Wiera! Ona czeka! Czeka! Wciąż czeka… Spartoliła sobie całe życie tym czekaniem! Został zabity czy zaginął, co za różnica. Człowiek płacze, zgoda, wypija solidny haust wódki, w porządku, nosi żałobę, doskonale, taki jest zwyczaj, ale potem człowiek znów zaczyna żyć. Życie trwa dalej, do cholery! Miała szesnaście lat, kiedy wyjechał na front, w czterdziestym piątym, i od tamtej pory ona czeka, ponieważ nie przyszedł żaden wiarygodny dokument potwierdzający zgon tego typa. Zaszyła się tutaj z tymi wszystkimi staruchami, o których świat zapomniał, a które ona wynajduje na wpół martwe po lasach. I czeka… I tak już, kurwa, czeka trzydzieści lat! A sam widziałeś, jaka wciąż jest piękna…
– Zamilkł, po czym rzucił mi dzikie spojrzenie i wrzasnął przeraźliwym głosem: – Ta historia nie podpada pod solonego śledzia, do kurwy nędzy!
Mało brakowało, a odpowiedziałbym tym samym tonem, sądząc, że to przekleństwo wymierzone było we mnie, ale się nie odezwałem. Rozpacz, z jaką uderzył o kierownicę obiema dłońmi, przekonała mnie, że to samemu sobie czynił wyrzuty. Jego twarz straciła śniadą karnację i stała się szara. Czułem, że w swej zawziętości nie chce zrozumieć tej kobiety, a równocześnie, jak to prawdziwy góral, żywi dla tego czekania niemalże nabożny szacunek, jakim zawsze darzymy złożone śluby czy przysięgę…
Milczeliśmy aż do miasta, stolicy powiatu, gdzie wysiadłem. Na głównym placu, pokrytym śnieżną pluchą, państwo młodzi w otoczeniu najbliższych właśnie wychodzili z urzędu stanu cywilnego, żeby zasiąść w pierwszym samochodzie przybranego wstążkami ślubnego orszaku. Na niebie, ponad płaskim dachem, ponad wyblakłą czerwoną flagą, przelatywał żywy trójkąt dzikich gęsi.
– Wiesz, ostatecznie to może ona ma rację, ta Wiera – wyznał mi Otar, gdy podaliśmy sobie dłonie na pożegnanie. – A zresztą nie mnie ani tobie ją osądzać.
Nie próbowałem jej „osądzać”. Po prostu kilka dni po tym spotkaniu w zamieci ujrzałem ją – z bardzo daleka – idącą brzegiem jeziora.