W tym momencie dziób łodzi stuka łagodnie o jakąś przeszkodę. Odwracam się i wytrzeszczam oczy. Nie ma wierzb, nie ma czerwonego zdeptanego szlamu. Przybiliśmy do starej przystani, z drugiej strony jeziora. Zanim jeszcze mogę pojąć, co się dzieje, Wiera wysiada na deski, które uginają się lekko, wsparte na starych palach. Machinalnie wychodzę za nią – z walizką w dłoni – na wąski pomost.
Spogląda mi w oczy, uśmiecha się, całuje mnie w policzek i wraca do łodzi. I zanurzając już wiosło w wodzie, mówi: „W ten sposób jesteś dwa kroki od miasta. Zdążysz na pociąg o jedenastej… Niech Bóg ma cię w swej opiece”.
Jej twarz wydaje mi się postarzała, kosmyk srebrzystych włosów opada na czoło. A przecież równocześnie cała promieniuje młodością, nową, drżącą, rodzącą się właśnie w ruchu warg, w trzepocie rzęs, w lekkości ciała, które łódź już uwozi w dal…
Unoszę rękę w daremnym pozdrowieniu, stoi tyłem do mnie, a odległość między nami szybko się zwiększa. Podchodzę aż na skraj pomostu i z bolesną intensywnością powtarzam sobie, że mój głos mógłby jeszcze do niej dotrzeć i że trzeba by jej koniecznie powiedzieć, że… Cisza jest taka, że słyszę delikatny plusk wywołany ruchem łodzi, który zanika między palami pomostu.
Jeszcze nigdy nie wyruszałem do miasta z tego miejsca. Od przystani ścieżka biegnie w górę i kiedy oglądam się za siebie, widzę całe jezioro. Wyspę z wyraźną bryłą kościoła i kilkoma drzewami nad cmentarzem, niebieskoszare blankowanie lasu, dachy Mirnoje, których biel straciła już swój olśniewający blask, szron wkrótce stopnieje, a wtedy upodobnią się po prostu do dachów wioski takiej jak inne, oczekujące zimy.
W oddali łódź zdaje się stać w miejscu na lodowej tafli jeziora, a jednak płynie naprzód. Ślad uwolnionej wody za rufą wydłuża się, ciągnie ku nieskończoności zaśnieżonych równin, ku przyćmionemu blaskowi słońca. A jeszcze dalej, w szronowych mgłach horyzontu, za polami i szczytami drzew rozbłyska nagle ta pustka. Morze Białe…
Ponad czarną linią łodzi dostrzegam jeszcze sylwetkę w długim kawaleryjskim płaszczu. Mimo dzielącej nas odległości zdaje mi się, że słyszę dzwonienie kruszonego lodu. Ten sam dźwięk wypełnia świetliste przestworza nieba. Właśnie teraz dzwonienie ustaje, jakby w chwili, gdy wiosło wstrzymuje swój miarowy ruch, odpoczywa. Mam wrażenie, że rozpoznaję gest ręki, falujący nad łodzią, tak, widzę go wyraźnie i macham pospiesznie w odpowiedzi…
I dźwięczenie powraca, delikatne, niezmienne.