Słyszy odgłos moich kroków, prostuje się, pozdrawia mnie szybkim skinieniem głowy. Jej oczy mają wyraz, który dobrze znam. Nie widzą mnie tak naprawdę, trzeba im czasu, by umieścić mnie na obrazie, jaki im się jawi. Powtarza swój gest, jest to jedynie machinalna kopia pierwszego skinienia, wraca do swego zajęcia.
Jestem wolny, mogę odejść. Mimo to schodzę z drogi i kieruję się w stronę skarpy.
Łódź ledwie drgnie. Lód wokół kadłubu został rozbity kobiecymi butami. Glina jest bardzo czerwona, ślady stóp odznaczają się na bieli niczym plamy krwi. Rozglądam się, gdzie mógłbym postawić walizkę w tej mieszaninie lodu i błota, w końcu kładę ją na ławeczce łodzi.
I chwytam krawędź burty. Kobieta napiera na łódź z drugiej strony, naśladuję jej ruch, barka zaczyna się kołysać, z każdym pchnięciem przesuwając się niedostrzegalnie do przodu.
Następnie gładki ześlizg, brzęk cienkiej warstewki lodu, którą kadłub łodzi kruszy, osuwając się do wody. Kobieta już wsiadła, staje blisko rufy z długim wiosłem w dłoniach. Gramolę się do środka, sam nie wiedząc, czy po to, by zabrać walizkę, czy też…
Siadam na dziobie, plecami do celu naszej przeprawy. Jakbym nie wiedział, jakbym nie musiał wiedzieć, dokąd zmierzamy. Kobieta, na stojąco, zanurza powoli wiosło to z tej, to z drugiej strony. Zwrócona do mnie twarzą nie patrzy na mnie, tylko czasem – gdy nasze spojrzenia się spotkają – zdaje się obserwować mnie z dystansu długich lat. Lód pęka pod wiosłem, krople wody pobrzękują metalicznie.
„Ładna pułapka”, myślę sobie i pojmuję nagle, że to było nieuniknione. Podstępna i żądna sprawiedliwości logika chciała, byśmy się rozmówili. I tak się stanie: łzy, wyrzuty, moje nieudolne próby, by ją pocieszyć, by się z tego wywinąć. Przedtem kobieta załatwi, co ma do załatwienia na wyspie, a następnie wrócimy do Mirnoje i wypełnię mój obowiązek jedynego przyjaciela, jedynego mężczyzny, jakiego poznała w ciągu ostatnich trzydziestu lat.
Ta myśl jest równie nieprawdopodobna i oczywista, jak cała ta biała planeta, która nas otacza. Ślubna biel, nieskalana, przerażająca swą czystością. Nawet sosnowe belki tworzące ten krzyż są inkrustowane kryształkami.
Ona płynie na wyspę z powodu tego krzyża leżącego na ławeczkach łodzi. Przypominam sobie jej słowa: „Następnym razem przywiozę krzyż…”. A więc dziś jest ów następny raz. Krzyż na grób Anny, której ciało odbyło swą ostatnią podróż w moich ramionach. Uderzenia młotka wczorajszego wieczoru oznaczały zatem przybijane ramiona krzyża. A snop światła latarki związany był z przenoszeniem krzyża na łódź. Po cóż było go dźwigać tuż przed zapadnięciem nocy? Czemu nie rano? I nagle pojmuję, co to za kobieta narodziła się wczoraj. Kobieta, która musiała zbudować ten symbol śmierci, aby pozostać przy życiu. Wbije go w ziemię i zacznie mnie zaklinać, płakać, próbować mnie zatrzymać w swoim życiu, w którym więcej jest krzyży niż żywych. Główne drzewce wydaje mi się nieproporcjonalnie długie, ale po chwili domyślam się, że jego dolna część zostanie wkopana w ziemię.
Wyspa jest biała. Oszroniony kościółek wydaje się przezroczysty, eteryczny. Ziemia wokół świeżo osadzonego krzyża to jedyna ciemna plama w tym świecie bieli.
Schodzimy na brzeg, bez słowa zajmujemy swoje miejsca w łodzi. W pewnym momencie przychodzi mi na myśl, że powinienem coś powiedzieć, rozbroić paroma neutralnymi słowami poważną rozprawę, jaka się szykuje. Ale cisza, zbyt rozległa, niczym w olbrzymiej nawie, odbiera mi głos, odsyła go do wewnątrz, ku tej gorączkowej myśli, która kołacze mi w głowie: jak wytłumaczyć tej kobiecie, że aby dzielić z nią los, choćby przelotnie, trzeba by nauczyć się żyć tym życiem po życiu, które nam, innym, nie jest jeszcze dane, że trzeba by umieć wszystko przewartościować – czas, śmierć, ulotną nieśmiertelność miłości, że trzeba by… Niebo nad jeziorem zabarwiło się niemożliwym do zniesienia blaskiem, czystość powietrza rozdyma płuca do tego stopnia, że nie można już oddychać. Mam wielką ochotę uciec z tej białej pustyni, znaleźć się w zadymionej ciasnocie naszej pracowni w Wigwamie, w zgiełku podchmielonych głosów, w ścieraniu się ciał, beztroskich płochych myśli, krótkotrwałych związków bez zobowiązań.
Okrążamy wyspę. Już wkrótce czerwona glina brzegu, wierzbina… Ona wysiądzie, spojrzy mi przeciągle w oczy, zacznie mówić. I co jej powiem: śmierć, czas, przeznaczenie? To kobieta samotna, która całkiem zwyczajnie i po ludzku nie chce już nią dłużej być. Ale ta nieskończoność bieli, którą nosi w sobie, przenigdy nie zmieści się w ciepłej muszli Wigwamu.
Zmarznięty czuję odrętwienie własnego ciała. Siedzę skulony na ławeczce, z walizką między nogami. Znienacka nachodzi mnie myśl, żeby uciec przy schodzeniu na brzeg. Wyskoczyć, wciągnąć łódź na ląd, złapać walizkę, rzucić jakieś słówko na pożegnanie i zwiać. Uderzenia wiosła stają się coraz bardziej leniwe, jakby Wiera – odgadując mój plan – chciała opóźnić nasz powrót. Wiem zresztą, że i tak nie potrafiłbym uciec. Bardzo niewygodny ten niedostatek cynizmu!