Światło latarki faluje łagodnie, zbliżając się nieubłaganie do mojej kryjówki. Najwyraźniej ona idzie do mnie, chce ze mną porozmawiać, ulżyć sobie w cierpieniu, zwierzyć ze swej udręki, szukać pociechy, wypłakać się na ramieniu mężczyzny, który… I nagle pojmuję, kim odtąd jestem dla tej kobiety, kim się stałem ubiegłej nocy. Jestem być może jedynym mężczyzną, jakiego poznała od wyjazdu swego żołnierza. Oprócz mnie nie ma w jej życiu nikogo. Ślady jej kroków zimą, w tej uliczce. A w jej chacie okno, z którego widać rozstaje dróg, skrzynkę na listy. Ona nie ma już na co ani na kogo czekać. A zatem wypada na mnie!
Strumień światła obryzguje schodki przed wejściem do mojej chaty, przesuwa się metr od moich stóp. Zapuka do drzwi, usiądzie, wciągnie mnie w niekończącą się rozmowę przerywaną łkaniem, uściskami, których nie będę miał odwagi ukrócić, wymuszeniami obietnic. Wszystko będzie rozpaczliwie sztuczne, a przecież jak najbardziej prawdziwe, zanurzone w tej prostej i czystej prawdzie jej zmarnowanego życia. Ona tysiąc razy bardziej potrzebuje pomocy niż starowiny, którymi się opiekuje.
Falowanie światła nie ustaje, mija mój dom, oddala się. Wiera idzie pewnie przygotować drzewo i wodę na jutrzejszą kąpiel którejś ze staruszek. Ta praktyczna myśl pozwala mi odetchnąć, ale tylko na powierzchni mego strachu. W głębi sprośny głosik czuwa: „Zajdzie do ciebie, wracając, usadowi się, pewnie będzie milczeć, udając, że nie wątpi w twoją szlachetność. Jesteś załatwiony. Pojedzie za tobą do Leningradu. Już cię teraz nie puści. Miłość starzejących się kobiet. Zwłaszcza takiej kobiety! Zastąpisz jej tamtego. Już jesteś tamtym, na którego jej się zdawało, że czeka…”.
Wchodzę po schodkach, rozpalam ogień, ale wolę siedzieć po ciemku. Drzwiczki pieca przepuszczają jedynie wąski promyczek różowego blasku. Jeśli ktoś (ktoś!) przyjdzie, udam, że już śpię.
W rzeczywistości wszystko odbyło się inaczej. Szczegółowa – minuta po minucie – rekonstrukcja tamtej nocy podłego tchórzostwa nastąpiła znacznie później, w owych chwilach absolutnej szczerości, kiedy napotykamy nasz własny wzrok, bardziej bezlitosny niż ludzka pogarda i osąd niebios. Spojrzenie to trafia w sedno i poraża śmiertelnie, gdyż widzi rękę (moją), która ostrożnie opuszcza haczyk, palce pieszczą metal, żeby uniknąć najmniejszego szczęku, drzwi są zamknięte, w tej wiosce, gdzie nikt nigdy nie używa rygli, światło elektrycznej latarki znów omiata ciemność, wracając uliczką, cofam się, nadstawiam ucha. Nic. Ta, której los lękam się podzielić, znika w mroku.
Naprawdę było jedynie to: lęk, lodowate drwa, które przyciskałem do piersi, wyczekiwanie bez końca o kilka kroków od promienia światła przecinającego błotnistą drogę, a potem czuwanie we wnętrzu chaty, gesty przytępione strachem, ten haczyk, który zniżałem stopniowo niczym w hipnotycznym spowolnieniu koszmarnego snu. Nie, obiektywnie nie było nic więcej. Obawa, że ujrzę przed sobą kobietę o twarzy wyniszczonej szlochem i że zostanę skażony tym jej płaczem, jej losem, nieludzkim ciężarem – odtąd już nieodwołalnie niedorzecznym – jej życia. Życia równie bezsensownego jak uderzenia młotka, które przed chwilą rozbrzmiały w oddali. Co mogło być tak pilnego i ważnego, żeby stukać w środku nocy?
I jeszcze jeden szczegół wyłania się około północy, kiedy prawdopodobieństwo jej najścia zaczyna się zmniejszać („Chociaż w tym stanie gotowa i o północy…”).
Nakrywam ręcznikiem abażur lampy na stole, zapalam ją i dostrzegam książkę, którą mi pożyczyła przed miesiącem. Dzieło Saussure’a, nawet do niego nie zajrzałem. Książka-pretekst: to było jeszcze w czasie, kiedy wszelkimi możliwymi sposobami usiłowałem zdobyć przyjaźń czy też raczej zbliżyć się do tej kobiety. Byłem zauroczony, zakochany, pragnąłem jej. Wszystkie te słowa wydają się teraz idiotyczne, nie do wymówienia. Strach słabnie. Udaje mi się zebrać myśli, zastanowić nad dziwactwami istnienia. Ten pożyczony Saussure dowodzi, że – nawet w sytuacji tak nietypowej jak nasza – logika związku pozostaje zawsze podobna: z początku przedmiot-talizman, butelka rzucona w morze, gorączkowa nadzieja dalszego ciągu, a na końcu to niepotrzebne tomiszcze, którego nie wiadomo jak się pozbyć…