Wyłączyłem aparaty, utkwiłem wzrok w pokrywie… nie, nie miało sensu chować głowy w piasek i nazywać tego urządzenia inaczej niż pulpitem stacji łączności, następnie zamyśliłem się. Gdyby ktoś mógł mi powiedzieć, od jak dawna pracuje tutaj ten nadajnik. Niestety, to nie był zabytek. Archeologia okazałaby się w tym wypadku bezradna. W ogóle historia. Ktoś jednak wykorzystał zabytkowe ruiny, żeby umieścić w nich zamaskowaną stację nadawczą. Ile zdołała przekazać informacji? Jakich? Komu? A może służyła tylko stożkowatym statkom jako nadajnik namiarowy?
Z daleka gładka, polerowana blacha. Tyle tylko, że zbyt świeża jak na miejsce, w którym się znajdowała. Z bliska natomiast…
Nie, nie umieszczono w niej żadnego sygnalizatora, czujnika, przełącznika, lampki, niczego w tym rodzaju. Jednak kiedy zbliżyło się oczy do gładkiej pozornie powierzchni, występowały z niej nagle setki drobniutkich prążków, podobnych do wtopionych w metal niesłychanie cienkich, delikatnych rureczek. Wewnątrz nich pulsowało życie. Smużki różnokolorowego światła, tak dyskretne, że ledwie widoczne, pulsowały, wspinały się jak słupki rtęci w termometrze i opadały, przy czym ten ruch nie wykazywał żadnej regularności.
Odczekałem jeszcze chwilę, po czym ponownie pochyliłem się i zbliżyłem twarz do owej, jak ją z początku nazwałem, pokrywy. Światła ożyły. Wewnątrz przezroczystych prążków, jakby w igłach barwnych kryształów, zapłonęły cieńsze od włosa nitki.
Cofnąłem głowę. Pulsacja światła osłabła, barwy odrobinę przyblakły. A może tak mi się tylko zdawało. Powtórzyłem próbę. Nie, reagowały jednak na bliskość człowieka. Może jedynie temperatury? A może źródła energii, jakim jest żywy organizm?
Wytężyłem myśl. Skupiłem się na wzorze geometrodynamicznym, w nowy sposób określającym drogę w pustej, zakrzywionej przestrzeni. Kiedy geony przestają się zachowywać jak stała substancja, czy możliwe jest wówczas przenikanie do nadprzestrzeni? Oczywiście, możliwe. Ale do jakiej granicy? W którym momencie struktura czasoprzestrzeni, nie zamykając czarnych korytarzy, równocześnie zada kłam współczesnej ultrateorii względności?
Była to po prostu pierwsza kwestia, jaka przyszła mi na myśl. Dostatecznie trudna, by zmusić mnie do wysiłku umysłowego. Równocześnie nie przestawałem obserwować zachowania świetlnych prążków. Znowu wyraźnie przyśpieszyły swój ruch wewnątrz włoskowatych przewodów, chociaż dbałem o to, by głowę trzymać nieruchomo. Nie ulegało już teraz wątpliwości, że są nadzwyczaj czułe na najdrobniejsze zmiany pól elektromagnetycznych w ich sąsiedztwie.
Spróbowałem jeszcze jednego. Przypomniałem sobie twarz Ariki i pomyślałem o Annie. Nie przyszło mi to łatwo. Ale emocja towarzysząca tej myśli była słabsza, niż oczekiwałem. Czyżby dlatego światła tym razem zadrgały nieco słabiej? A może aparatura obcych umiała coś więcej, niż reagować na zmianę natężenia każdego pola elektromagnetycznego?
Przebiegło mi przez myśl, że eksperyment, który właśnie wypróbowałem, nie spodobałby się moim przyjaciołom, naukowcom. Znowu powiedzieliby parę słów o nieludzkich charakterach facetów z „Trójki”. Trudno. Jedynym miernikiem mojego działania była jego skuteczność. Największa, możliwa do osiągnięcia w konkretnej sytuacji. A ja przecież ciągle jeszcze musiałem czekać na moje automaty.
Wstałem i oddaliłem się parę kroków od tej skrzyni, pokrytej szklanym sztruksem, jeśli już miałbym się silić na jakieś porównania, po czym zadarłem głowę i pobiegłem wzrokiem ku wierzchołkowi owego słupa czy masztu, który kończył się świecącą w górze gwiazdą. Przyjrzałem się uważniej i nagle zdałem sobie sprawę, że ta gwiazda wcale nie jest lampą, jak przypuszczałem. Po prostu w uciekającym stromo ku górze, lejkowatym stropie widniał okrągły, niewielki otwór, przez który wpadały promienie słońca. Maszt celował prosto w ten otwór, najprawdopodobniej też nie kończył się równo z powierzchnią ziemi, tylko sterczał z niej jak antena. Nie „jak”. On był anteną.
Pomyślałem o drodze, jaką pokonałem, żeby dotrzeć do tego pomieszczenia, po czym bez zastanowienia wszedłem na pociętą niteczkami świateł skrzynię, objąłem maszt nogami i zacząłem się wspinać, jak przed wiekami strażacy na ćwiczeniach. Maszt był gładki niczym lód, ale ja miałem na sobie skafander. Naciągnąłem na dłonie szorstkie, próżniowe rękawice, które dotychczas zwisały mi z rękawów, i posługując się nimi bez większych kłopotów zacząłem posuwać się w górę. Po dziesięciu minutach osiągnąłem otwór. Był większy, aniżeli wydawało się z dołu. W każdym razie przelazłem przez niego zupełnie łatwo, jeśli nie liczyć wspinaczki skalnym kominem, zwężającym się ku górze. Na szczęście kominek był dość płytki, a poza tym ze skalnymi przewieszkami zawarłem znajomość jeszcze jako chłopak.