Po kilku minutach poczułem, że skafander lepi mi się do pleców. Nigdy nie cierpiałem na lęk przestrzeni, ale tutaj wolałem mimo wszystko nie patrzeć w dół. Po następnym kwadransie zrobiło mi się nagle żal Arii. Co więcej zląkłem się o nią. Obejrzałem się i ujrzałem, że idzie za nami ze spokojem, jakby pod nogami miała nie kamienną przepaść, tylko na przykład basen z podgrzewaną wodą. Nie pozwoliła nam się nawet za bardzo wyprzedzić.
Ta ptasia droga trwała jeszcze blisko pół godziny. Pod koniec złapałem drugi oddech i właściwie zacząłem się bawić, chociaż nie przestawała mnie nurtować wątpliwość, czy to naprawdę jedyny sposób osiągnięcia celu, do którego mnie prowadzili. Ale chyba nie płataliby takich figli swojej dziewczynie.
Zamfi dotarł do kwadratowego otworu w suficie i począł znikać mi z oczu. Zrobiło się jaśniej. Po chwili wszyscy znaleźliśmy się w niewielkiej, dobrze oświetlonej lampami archeologów salce, w której pod ścianami czerniały stare, zżarte korozją konstrukcje. W głębi, przed czymś w rodzaju niszy, widniała grupa milczących naukowców. Byli niemal w komplecie.
Kiedy podszedłem bliżej, rozstąpili się, robiąc mi przejście. Odbyłem drogę wzdłuż ich osobliwego, niemego szpaleru i nagle ujrzałem przed sobą schody. Znowu schody. Tym razem na szczęście mniej strome, proste, a co najważniejsze, prowadzące jedynie na coś w rodzaju okrągłej antresoli. Strop uciekał ponad nią lejkowato w górę, na samym szczycie lśniła jak gwiazda jedna, dość silna, lampa. Jej promienie odbijały się w pionowym maszcie czy jakiejś rurce, osadzonej w samym centrum tego kolistego pomieszczenia. Maszt lśnił jak świeżo pociągnięty niklem. Kilkanaście centymetrów nad posadzką podstawę masztu otaczała pokrywa jakiegoś półokrągłego pojemnika. W pewnej odległości od jego krawędzi stał Beccari. Zgięty wpół, wpatrywał się w powierzchnię zagadkowej konstrukcji jak urzeczony. Kiedy się zbliżyłem, obrzucił mnie przelotnym spojrzeniem, po czym natychmiast zajął się na powrót tym czymś, co miał przed sobą.
Podszedłem, przykląkłem na jedno kolano i poczułem, że ogarnia mnie chłód. Wystarczył jeden rzut oka, żebym musiał pomyśleć o ludziach. Obejrzałem się. Zamfi i Arika dotarli za mną aż tutaj. Stali dwa kroki dalej, wyprzedzając czekającą nadal w milczeniu resztę.
Zanim o cokolwiek zapytałem, wezwałem moje automaty z terenu bazy i trzy pojazdy osłony. Uruchomiłem automatyczny nadajnik, który miał im wskazać drogę do mnie, po czym wyprostowałem się.
— Niech wszyscy wyjdą — powiedziałem półgłosem. Coś musieli jednak usłyszeć w moim tonie, bo posłuchali bez próby protestu. — Poczekaj — zatrzymałem Baccariego — to ty znalazłeś, prawda?
— Tak…
— Kiedy?
— Dziś rano — odpowiedział po chwili. Spojrzałem na zegarek.
— Rano to mi nic nie mówi — stałem się odrobinę mniej grzeczny. — O czwartej? Piątej?
— Około dziewiątej — wymamrotał Beccari. — Nie myśl…
— Nic nie myślę — urwałem. Porwała mnie autentyczna pasja. — Teraz jest trzecia po południu — warknąłem. — Byłeś przy tym, kiedy tłumaczyłem, na czym polega moja robota tutaj. Przykro mi, ale pierwszym statkiem, jaki przyleci z Ziemi, zabierzesz się z powrotem. Możesz mi powiedzieć, co o tym myślisz — dodałem widząc, że poczerwieniał i zacisnął zęby — ale uprzedzam, że przyniesie ci to co najwyżej pewien rodzaj ulgi. Nie zostaniesz na Petty. Czy ktoś ma coś do powiedzenia?… — rzuciłem przez ramię.
— Ja protestuję — zabrzmiał za moimi plecami piskliwy głos Zamfiego. — To niedopuszczalne…
— Zamfi poleci razem z tobą, Beccari. Skargi i zażalenia przyjmuje bezpośrednio Ziemia… na miejscu. Jasne? Czy jeszcze komuś mam wyświadczyć tę przysługę… jeśli stęsknił się za domem?
— Niech nikt nic nie mówi — zabrzmiał zdyszany głos Lany. — Chyba że chcecie zbojkotować prace wykopaliskowe i zamknąć misję na Petty. Ale wydaje mi się, że oni tylko o tym marzą. Nie byłabym skłonna iść im w tym na rękę…
— Bardzo słusznie — podchwyciłem. — Od początku jestem zdania, że Lana popełniła pomyłkę. Jej powołaniem było pracować w SAO. A teraz idźcie stąd wszyscy. I nie wracajcie.
Za godzinę każdy, kto zbliży się do tego miejsca, zostanie porażony ochronnym polem siłowym. Tylko w ten sposób mogę skutecznie ekranizować to urządzenie. Chwileczkę — raz jeszcze zatrzymałem Beccariego — czy przyszło ci chociaż na myśl zbadać to Geigerem?
Patrzył na mnie przez chwilę wzrokiem, z którego ustąpiła już złość, ale nie ustąpił żal, po czym bez słowa odwrócił się i wyszedł. Przed nim i za nim kolejno opuszczali mnie jego towarzysze. Ostatnia zeszła po niskich schodkach Aria. Zostałem sam.
Wtedy uruchomiłem analizator, zablokowałem sprzężenie mojej podręcznej aparatury z komputerem i kolejno zbliżałem do odkrytej konstrukcji pyszczki czujników. Ani jeden nie dał mi znać, że powinienem się mieć na baczności. Przynajmniej tyle.