Uniosłem brwi. Same mi się uniosły. Po raz pierwszy, od kiedy tu jestem, ktoś zagadał do mnie po ludzku. Trzy dni. A raczej trzy doby. Trzy doby, które upłynęły w całkowitym spokoju i równie całkowitym milczeniu… Spokój powinien mnie cieszyć, ale nie cieszył. Jeśli przedtem tajemnicze zjawiska pojawiały się dosłownie każdej nocy, to ich nagłe zniknięcie mogłem z dużą dozą prawdopodobieństwa przypisać mojemu własnemu zetknięciu z domniemanym statkiem obcych, tutaj, na tym wybrzeżu. Wtedy, kiedy zaraz potem sam odegrałem rolę obcego. Oznaczałoby to, że owe statki nie były złudzeniem. Że penetrowały Petty naprawdę, a wycofały się po szumie, jakiego narobiłem swoim demonstracyjnie huczącym lądowaniem i owym „apelem”, który przedtem wygłosiłem. Mogli na zawsze już przepaść w przestrzeni. Jeżeli jednak byli choć trochę podobni do ludzi, przynajmniej pod względem sposobu myślenia, wrócą. Tylko mogą się przedtem nieco lepiej przygotować… na spotkanie istot, powodujących skażenie powietrza i gruntu. Nie szkodzi. Dam sobie z nimi radę, kimkolwiek będą. Muszę tylko naprawdę pilnować naukowców… bardziej aniżeli mógłbym sobie tego życzyć, nie 'wspominając nawet o ich życzeniach. Nie, nie mogłem się dziwić, że przyjęli mnie niezbyt gościnnie. Tym większym zaskoczeniem było dla mnie obecne spotkanie na plaży.
— Szukałem amfor — odpowiedziałem. — Jedną nawet znalazłem, ale na mój widok rozpadła się w złote pierścionki. Gdybym wiedział, że tu jesteś, przyniósłbym ci jeden…
Uśmiech stał się odrobinę szerszy. Zrobiłem kilka kroków w jej stronę i przestała się uśmiechać. Drgnęła, jakby miała zamiar się cofnąć, ale wytrwała w miejscu.
— A kąpiel taka sobie — podjąłem. — Jak na mój gust, trochę za ciepła. Idziesz do wody?
Potrząsnęła głową.
— Nie — odpowiedziała bez żalu — nie mam czasu. Te niby amfory, o których mówiłeś, to tutejsze pierścienice. Tak o nich mówimy, chociaż specjaliści nadali im już jakąś bardzo długą i mądrą nazwę. Dobrze, że tego nie dotykałeś. Mają ładunek elektryczny, niezbyt, silny, ale można się przestraszyć. A wyjęte z wody roztapiają się, jakby ich nigdy nie było. Nic by mi nie przyszło z takiego pierścionka — u — śmiech powrócił. Kąciki warg leciutko drgnęły. Musiała się często uśmiechać. Jej policzki nabierały przy tym kształtu połówek owoców, ukazując delikatny rysunek dość wydatnych, drobnych kości.
— Ale ja o tym nie wiedziałem — mruknąłem. — Może bym się i przestraszył — dodałem z powagą — ale pierścionek bym przyniósł. Byłaby to w każdym razie manifestacja dobrej woli… a poza tym chętnie popatrzyłbym, jak się dziwisz…
— Czemu? — zdziwiła się.
— O, właśnie — podchwyciłem poważnie. — Czemu? Bo rzadko stać was na jakieś zwykłe ludzkie odruchy wobec mnie… chyba takie już moje szczęście…
Spoważniała. Nawet więcej, niż spoważniała. Spojrzała na mnie surowo.
— Jeśli chodzi o ludzkie odruchy — oznajmiła lekko podniesionym tonem — to obawiam się, że mamy zupełnie różne zdanie. Ale zapowiedziałeś, że nie będziesz z nami rozmawiał na ten temat…
Skinąłem głową.
— Tak. Przepraszam.
Chwilę jeszcze mierzyła mnie wzrokiem, po czym westchnęła i nasunęła głębiej kapelusz.
— Gorąco… — stwierdziła. — Przyszłam tutaj właściwie po ciebie — wyznała nieoczekiwanie.
— Co się stało?
— Beccari znalazł coś takiego, o czym chciałeś, żeby cię informować. Czekają tam…
— To znaczy gdzie?
— Na dwunastym stanowisku… mniej więcej sześćdziesiąt kilometrów.
— I przyjechałaś tu specjalnie, żeby mi o tym powiedzieć?
— Tak.
— A jeśli to jest coś, co nie powinno czekać?! — rzuciłem z pasją. — Nie macie radia?
Powiedziałem chyba dostatecznie wyraźnie, jak można się ze mną kontaktować…
Zesztywniała. Ostatni ślad uśmiechu spełzł z kącików ust. Zagryzła wargi.
— Idziemy — ruszyłem ostrym krokiem w stronę bazy. Nie obejrzałem się, czy podąża za mną. Dotarłem do janusa, warującego stale przy bliźniaczym pojeździe, w którym urządziłem sobie kwaterę, i ulokowałem.się w fotelu. Przedtem byle jak naciągnąłem na gołe ciało skafander i umieściłem kask tak, żeby go mieć pod ręką. Kiedy uruchomiłem silniki, Aria stała już obok pojazdu.
— Wsiadaj — rzuciłem, wskazując jej fotel obok siebie. Usłuchała bez słowa. Właściwie trudno było mieć pretensje akurat do niej. Wysłali ją, co miała zrobić. Odruchowo zerknąłem na jej kostium. Oczywiście nie miała nawet przy sobie nadajnika. A przecież od tego, żeby wszyscy mieli zawsze pod ręką te aparaciki, które specjalnie przygotowano dla nich na naszej stacji, mogło zależeć bardzo wiele. Tylko że oni ich nie lubili. Woleli rozmawiać, patrząc sobie w oczy. Nawet w sytuacji, która skłoniła ich do wysłania po mniej dziewczynę… sześćdziesiąt kilometrów. Sto dwadzieścia w obie strony. Niech ich licho…