Rozległy się śmieszki. Robiło im się wesoło. Nie miałem nic przeciwko temu. Powiedziałbym, że przeciwnie. Jeśli atmosfera stanie się nieco zbyt swobodna, pokażą im język. Ciekawe, czy im się to z czymś nie skojarzy…
Przypomniałem sobie tę scenę sprzed kilku dni i mnie samemu zrobiło się wesoło.
— Proszę cię, Semow — powiedziałem uśmiechając się do niego — zajdź do mnie po kolacji. Musimy porozmawiać. Przykro mi, że obciążam cię tym obowiązkiem… lepiej jednak, żeby cierpiał jeden niż wszyscy. A teraz życzę smacznego… i dobranoc.
Pożegnałem uśmiechem Lane, omiotłem zebranych życzliwym, pogodnym wzrokiem i wyszedłem. Kilka minut później siedziałem wyciągnięty wygodnie w fotelu, w jednym z janusów, który zmieniłem w prowizoryczną stacjonarną bazę, i słuchałem wzburzonych, zmieszanych głosów, płynących z mojego odbiornika.
Nie byłem ciekaw, co o mnie mówią. Nie obchodziła mnie ich argumentacja, nienowa zresztą, jaką zwalczali istnienie SAO w ogóle, nie wspominając już o takich sytuacjach jak ta, w której sami się teraz znaleźli. To wszystko i tak wiedziałem. Ale musiałem się przekonać, czy nie postanowią sabotować moich instrukcji. Moich? Powiedzmy, moich. Chociaż i ja byłem przecież tylko przekaźnikiem. Na dobrą sprawę mogli tu zamiast mnie przysłać wyłącznie automaty, a ludziom wydawać polecenia albo z satelity, albo nawet z Ziemi. Tego, oczywiście, nie będę im tłumaczył.
— Czy nie sądzicie — odezwała się w pewnym momencie Lana, wykorzystując sekundę ciszy — że on słucha wszystkiego, co tutaj mówimy? Macie zamiar bawić go dalej?
— Niech słucha — obruszył się Beccari. — Co mnie to obchodzi?!
— Cały czas będziemy teraz podsłuchiwani? — przestraszył się Warda. Tak, z nim nie powinienem mieć kłopotu…
— Ja nie wiem — zabrzmiał młody, dziewczęcy głosik, Ariki czy Sawy — ale to byłoby jakieś… — zawahała się — nieprzyzwoite… — znalazła wreszcie słowo, oddające jej myśl. Ktoś roześmiał się głośno.
— Oni i przyzwoitość! — zawołał Zamfi. — Nie, Aria, ty naprawdę jesteś jeszcze dzieckiem…
— Uspokójcie się — zabrzmiał ponownie głos Lany. — Powiedziałem to specjalnie… jeśli on naprawdę nas słucha. Nasz szef — w jej tonie zabrzmiała leciutka, nieuchwytna niemal kpina — nic nie mówi i ma rację. Jedyne, co możemy zrobić, to zachowywać się tak; jakby go nie było. Ostatecznie naprawdę mamy tu masę roboty… i to niezależnie od tego, czy przytrafią się nam jeszcze jakieś odwiedziny, czy nie. Co do nich zresztą, przynajmniej tych ostatnich, pamiętacie, nasunęło mi się właśnie pewne przypuszczenie… ale o tym powiem wam, kiedy będę pewna, że nie jesteśmy śledzeni. A w razie czego… jest nas dziewięcioro. On może tylko niszczyć. I jest sam. My umiemy coś więcej… i chcemy więcej. Nie przejmowałabym się tak tym, co nas spotkało. Po kolacji powinieneś tam pójść, Sem. Co do jednego ma niewątpliwie rację: lepiej, żeby rozmawiał z jednym z nas niż ze wszystkimi. Zresztą, trzeba przyznać, że wybrał bardzo mądrze. Niepotrzebny nam kierownik, ale skoro musimy go mieć, to nikt nie byłby lepszy od Sema…
— Daj spokój, Lana — obruszył się Semow. — To idiotyczne. Pójdę tam, zgoda, i powiem, co o tym wszystkim myślę… ani mi się śni…
— Nie unoś się — przerwał mu Zamfi. Byłem ciekaw, czy poprze Lane, ale on burknął tylko znaczącym tonem: — Pamiętaj, że nie jesteśmy sami… — po czym umilkł. Ktoś zaśmiał się krótko, ktoś inny zakaszlał i nastała cisza.
Posiedziałem jeszcze chwilę przy głośniku, a następnie wyciszyłem tłumik fonii i ułożyłem się wygodniej w fotelu. „To byłoby nieprzyzwoite…” — zadźwięczały mi w uszach słowa, wypowiedziane dziewczęcym głosikiem. Uśmiechnąłem się. Nie był to jednak najweselszy uśmiech. Przypomniałem sobie inny dziewczęcy głos i…
Wstałem. Teraz, kiedy są już wszyscy, powinienem obejść automaty. Zanim uruchomię generatory, stymulujące pole siłowe.
Nie była to mimo wszystko kąpiel, jaka sobie wymarzyłem. Po pierwsze temperatura. Na lądzie blisko czterdzieści stopni, a tutaj chyba niewiele mniej. Poza tym chwilami odnosiłem wrażenie, że otacza mnie masa płynnego, rozwarstwionego szkła. Woda, tak mi się zdawało, dotykała zaledwie mojego naskórka, płynąłem jakby tunelem idealnie dopasowanym do moich kształtów. Obca woda.
Pochwyciłem jakiś ruch kilka metrów niżej. Morze nie było wcale tak przezroczyste, jak można by wywnioskować z mojego porównania do szkła. Odepchnąłem się mocniej płetwami i zszedłem kilka metrów w dół. Ruch powtórzył się, tym razem bardziej z boku. Zawróciłem.
Nagle tuż przed moimi oczami wyłoniły się kontury znajomego kształtu. Równocześnie wyciągniętą ręką dotknąłem dna. Nie było tu zbyt głęboko. Piętnaście, szesnaście metrów. Brzeg był tuż. A pode mną i dookoła leżały wielkie, jajowate bryły skalne, pocięte poziomymi półkami. Na jednej z takich półek, przed którą się teraz zatrzymałem, stała w pozycji pionowej piękna, doskonale zachowana amfora. Dokładnie taka, jakie widuje się w muzeach śródziemnomorskich. Nonsens. Ziemska amfora, stara, jakby porzucona tutaj przez starożytnych Greków?…