Okrążyłem konstrukcję jeszcze kilka razy, pilnie badając każdy metr kwadratowy jej powierzchni, zanim, z palcami opartymi o klawisze napędu i wyzwalaczy antymaterii, zbliżyłem się do tego jedynego miejsca, wyróżniającego się wśród gładkich i pozbawionych jakichkolwiek urządzeń płaszczyzn. Gotowy w ułamku sekundy uderzyć pełną mocą z dyszy czołowej obserwowałem, jak spod kadłuba mojego stateczku wynurza się wężowaty przewód zakończony elektromagnesem. Kiedy końcówka liny dotknęła obcego obiektu, wstrzymałem na moment oddech. Sekunda, dwie, trzy… nic. Cisza.
Odetchnąłem głęboko i zająłem się swoim nadajnikiem. Statek z naszej bazy na satelicie Petty był już w drodze. Zabrał się nim sam Bess. Co do mnie, poradzono mi tylko, żebym działał w zależności od sytuacji. Niczego tak mi teraz nie brakowało, jak dobrej rady. Muszę jednak przyznać, że nie liczyłem na nic więcej.
Przełączyłem moją centralkę komunikacyjną na automatyczną łączność i otworzyłem właz. Chwilę później stałem już na chropawym pancerzu sondy, gładząc próżniowymi rękawicami płytę obcego pojazdu. Jeśli to był pojazd.
Nadal nic się nie działo. Przykładałem do czerniejącej przede mną ściany główki coraz to innych czujników, pilnie śledząc ich miniaturowe wskaźniki. Nie poruszył się żaden. Wewnątrz statku panowała idealna cisza. Cisza i bezruch. Nie działało żadne urządzenie, korzystające ze znanych na Ziemi źródeł energii.
W końcu zatrzymałem się przy owych sześciu otworkach i pozostałem przy nich. Zwykłe, regularne wgłębienia, dobre na zaczepienie palców przy wspinaczce. Nie były głębokie. Żadnych śrub, klamek czy czegoś w tym rodzaju. Najpierw przejechałem po nich otwartą dłonią, a potem zacząłem kolejno wtykać w nie palce. Wreszcie zaświtał mi pewien pomysł. W pięć otworów włożyłem wszystkie palce lewej dłoni, a w pozostały, szósty, wskazujący palec prawej. I nagle cała obrysowana kwadratowym konturem płyta drgnęła. Drgnąłem i ja, ale nie cofnąłem dłoni. Upłynęła jeszcze co najmniej sekunda, zanim płyta zaczęła się przesuwać, ukazując w ścianie konstrukcji poszerzający się stale otwór. Nie działo się to szybko. Odniosłem wrażenie, że mechanizm włazu po prostu nie jest zbyt sprawny. Postanowiłem to sprawdzić. Nie zaglądając na razie do wnętrza, które zresztą było pogrążone w zupełnym mroku, odczekałem, aż płyta zakończy swoją mozolną wędrówkę, po czym ponownie wpakowałem sześć palców w walcowate otworki. Drzwi ani drgnęły. Widać zacięły się lub też, ażeby zasunąć je z powrotem, należało zastosować jakiś inny sposób. Nie szukałem go jednak. W końcu zagadka mechanizmu włazu nie interesowała mnie teraz najbardziej. Wszystko, co tutaj robiłem, i tak było przecież tylko czekaniem. Jedyne, czego rzeczywiście sam powinienem dokonać, zanim zjawi się wysłany ze stacji statek, to upewnić się, czy ze strony obcej konstrukcji nie grożą jakieś niespodzianki. Tę pewność, jeśli w odległości tysięcy lat świetlnych od Ziemi w ogóle może być mowa o jakiejkolwiek pewności, już posiadłem. Moje czujniki były dostatecznie uniwersalne. Nie. Wewnątrz pojazdu nie pracowało żadne urządzenie, pochłaniające energię. A takimi urządzeniami są przecież również organizmy żywe. Na dobrą sprawę mogłem wrócić do mojej sondy, wyciągnąć się wygodnie w fotelu i uciąć sobie drzemkę. Nikt nie miałby o to do mnie pretensji. Ale nikt nie zabronił mi także przeprowadzenia pierwszego zwiadu. I nie widziałem powodów, dla których miałbym sobie tego odmówić.
Ugiąłem lekko nogi w kolanach i odepchnąłem się od pancerza sondy. Głową naprzód, ściskając w garści kolbą ręcznego wyzwalacza, wpłynąłem do wnętrza obcej konstrukcji. Niezbyt głęboko. Umyślnie zaczepiłem czubkami butów o krawędź włazu i zostałem w takiej pozycji, macając dookoła siebie światłem czołowego reflektora.
Znalazłem się u wejścia do beczkowatego pomieszczenia, zamkniętego po przeciwległej stronie gładką ścianą, połyskującą, gdy padło na nią światło. W odległości kilkunastu centymetrów od siebie biegły po niej poziome srebrne wypustki o przekroju wydłużonych trójkątów. Poza tym pomieszczenie wydawało się zupełnie puste. Tylko w lewej bocznej grodzi spostrzegłem niewielką wnękę, w której czerniał kwadratowy otwór. Był akurat tak duży, żebym mógł przepłynąć przez niego w moim próżniowym ekwipunku.
Kiedy to zrobiłem, wydało mi się, że ponownie jestem w próżni. Tylko przez pierwsze ułamki sekund światło mojego reflektora grzęzło w zupełnej czerni. Zaraz potem ujrzałem przed sobą dziwnie przyćmione i jakby zamazane gwiazdy. Musnąłem spust pistoletu gazowego i oddaliłem się od wejścia. Wtedy zrozumiałem. Cała konstrukcja kosmiczna obcych od wewnątrz była przezroczysta. To znaczy tak było niegdyś. Teraz, jakby pod działaniem czasu, zmatowiała, zmętniała jak antyczne lustra. No cóż, umiejętność budowania takich struktur nie była i nam obca. Ale wystawiała konstruktorom tego pudła mimo wszystko niezłe świadectwo. Zwłaszcza, że nie byli to zapewne konstruktorzy współcześni.