Nic go teraz nie interesowało, spieszył do bramy Getsemani, chciał jak najszybciej opuścić miasto. Niekiedy wydawało mu się, że dostrzega przed sobą wśród pleców i twarzy przechodniów taneczną figurkę, która go za sobą prowadzi. Ale było to złudzenie. Wiedział, że Nisa musiała go znacznie wyprzedzić. Przebiegł obok kantorów wymiany i znalazł się wreszcie przy bramie Getsemani. Choć płonął z niecierpliwości, musiał się jednak zatrzymać przed bramą. Do miasta wchodziły wielbłądy, za nimi wjeżdżał patrol syryjskich żołnierzy. Juda przeklął go w myśli…
Ale wszystko ma swój koniec. Niecierpliwy Juda był wreszcie za miejskimi murami. Na lewo od siebie zobaczył niewielki cmentarz, a przy nim kilka pasiastych namiotów pielgrzymów. Przeszedł zalaną księżycowym światłem, pełną kurzu drogę, skierował się w stronę potoku kedrońskiego, aby przejść na drugi jego brzeg. Woda bulgotała z cicha pod jego stopami. Przeskakując z kamienia na kamień znalazł się wreszcie na getsemańskim brzegu i zobaczył z radością, że prowadząca wzdłuż gajów droga jest pusta. Na wpół rozwalona brama plantacji oliwek była już niedaleko.
Judę, który wyszedł z dusznego miasta, odurzył zapach wiosennej nocy. Zza ogrodzenia gaju napływał od getsemańskich polan zapach mirtów i akacji.
Nikt nie strzegł bramy, nikogo w niej nie było i już w kilka minut później Juda biegł w tajemniczym cieniu wielkich rozłożystych drzew oliwnych. Droga wiodła pod górę. Wspinał się dysząc ciężko, od czasu do czasu wypadał z mroku na wzorzyste księżycowe dywany, które przypominały mu dywany widywane w sklepie zazdrosnego męża Nisy.
Jeszcze w chwilę później na polanie, na lewo od Judy, zamajaczyła wytłaczarnia oliwek z wielkim kamiennym kołem i sterta jakichś beczek. W gaju nie było nikogo, prace przerwano o zachodzie słońca, a teraz nad głową Judy grzmiały kląskające chóry słowicze.
Cel był już niedaleki. Juda wiedział, że w mroku po prawej ręce usłyszy lada chwila cichy szept spadającej w grocie wody. Tak się też stało, usłyszał go. Robiło się coraz chłodniej. Wtedy zwolnił kroku i cicho zawołał:
— Nisa!
Ale zamiast Nisy oderwała się od grubego pnia oliwki i wyskoczyła na drogę krępa męska sylwetka, w ręku mężczyzny coś błysnęło i zaraz zgasło. Juda krzyknął cicho, zawrócił i rzucił się do ucieczki, ale inny człowiek odcinał mu odwrót.
Ten pierwszy, z przodu, zapytał:
— Ileś dziś dostał? Mów, jeśli ci życie miłe! Nadzieja zaświtała w sercu Judy i zawołał z rozpaczą:
— Trzydzieści tetradrachm! Trzydzieści tetradrachm! Wszystko, co dostałem, mam przy sobie! Oto pieniądze! Bierzcie, ale nie zabijajcie!
Człowiek, który stał z przodu, błyskawicznie wydarł Judzie z ręki sakiewkę. W tejże chwili za plecami Judy wzniósł się nóż i wbił się pod łopatkę zakochanego. Juda zatoczył się do przodu, wyrzucił w powietrze dłonie o zakrzywionych palcach. Człowiek, który stał z przodu, przejął Judę na swój nóż — wbił go w serce Judy aż po rękojeść.
— Ni…sa… — nie swoim, wysokim i czystym młodzieńczym głosem, ale pełnym wyrzutu basem wyrzekł Juda i nie wydał już żadnego dźwięku. Ciało jego uderzyło o ziemię tak mocno, że aż jęknęła.
Wtedy zjawiła się na drodze trzecia postać. Ten trzeci miał na sobie płaszcz z kapturem.
— Pośpieszcie się — rzucił. Mordercy pośpiesznie zawinęli w kawał skóry sakiewkę i karteczkę podaną im przez tego trzeciego, przewiązali zawiniątko sznurkiem. Potem jeden z nich wsunął je sobie w zanadrze i obaj mordercy uskoczyli z drogi, pochłonęła ich ciemność pod oliwkami. Trzeci zaś przykucnął przy zabitym i zajrzał mu w twarz. W cieniu twarz ta wydała się patrzącemu biała jak kreda, piękna i jakaś jakby natchniona.
W kilka sekund później nie było na drodze żywego ducha. Widać było tylko znieruchomiałe ciało leżące z rozrzuconymi rękami. Lewa stopa znalazła się w plamie księżycowego światła, widać było wyraźnie każdy rzemyk sandała. Tymczasem cały gaj Getsemani rozbrzmiewał śpiewem słowików.