Szóstej Kompanii dostali rozkaz, by się tu przenieść, nie tyle naprawili, ile odbudowali
szałasy, łatając dachy, ubijając na nowo klepiska i utrzymując dzień i noc ogień na
paleniskach, by osuszyć ściany, najlepiej jak się dało.
Mimo wszystko wilgoć towarzyszyła im niemal przez cały czas.
I chłód. I irytacja.
Niebo zaczynało się delikatnie różowić, za godzinę szczyty na wschodnich krańcach
doliny powinny posmakować słońca, a cały nieboskłon przybierze kolor zimnego błękitu, tak
jasnego, jakby był półkulą wypolerowanej do połysku stali. Dopiero gdy słońce wynurzy się
całkiem znad horyzontu, świat przywdzieje normalne barwy – biel śniegowych czap
założonych przez szczyty, czernie i szarości skał pod nimi, ciemną zieleń iglastych lasów
porastających niższe partie gór i nieśmiałą zieleń wczesnowiosennych traw w dolinach.
Kolory dominujące w Olekadach dawały się zliczyć na palcach obu rąk.
Przynajmniej maskując się, nie trzeba zbytnio kombinować.
Kenneth powoli, nie wykonując gwałtowniejszych ruchów, spojrzał w lewo, potem w
prawo, dał sygnał. Widział dwóch z trójki pozostałych wartowników, obaj unieśli dłonie w
górę.
Wszystko w porządku.
Dowódca ostatni idzie spać, a pierwszy wstaje, ta reguła Górskiej Straży była jedną z tych
niepisanych, odwiecznych i niewzruszonych, których przestrzegał konsekwentnie i bez
żadnych ustępstw na rzecz zmęczenia czy wygody. Lecz miał i drugą, bardziej osobistą –
dowódca trzyma wartę ze swoimi żołnierzami. To była jego zasada, od której ostatnio
Varhenn i pozostali dziesiętnicy próbowali go odzwyczaić. Bo to zły nawyk jest – mówił
zawsze jego najstarszy podoficer. Jeśli bowiem ktoś naprawdę spróbuje nas podejść nocą, to
wartownicy mogą pierwsi dać gardła i kompania zostanie bez dowódcy. Więc Kenneth
powinien spędzać noce w szałasie, prawda? Ale porucznik, zazwyczaj skłonny słuchać rad
Velergorfa, tym razem przypomniał wszystkim, że ma w sobie trzy czwarte wessyrskiej krwi.
Uparł się.
Bo w Belenden, tysiąc mil na zachód stąd, żaden z jego żołnierzy nie pomyślałby nawet,
żeby coś takiego zaproponować. Kenneth razem z nimi stawał na warcie, czaił się w
zasadzkach, walczył w pierwszej linii. Z drugiej strony – ta myśl była trochę kwaśna – jak się
ma trzydziestu dziewięciu ludzi, to się ma tylko pierwszą linię.
Wokół szałasów rosło trochę krzaków, kolczastych krzewów i małych drzewek. Nie kazał
ich wykarczować, bo do ściany lasu mieli ledwo pięćdziesiąt jardów, więc lepiej nie ułatwiać
sprawy potencjalnym strzelcom. Poza tym wartownicy mogli się wśród nich przyczaić,
zastygnąć nieruchomo, rozpłynąć w tle. Tak jak on teraz, przykucnięty, w płaszczu
obwieszonym gałązkami i obsypanym zeszłorocznymi liśćmi, w półmroku przedświtu
praktycznie niewidoczny.
Polujemy, pomyślał. Sami nie wiemy na co, ale zastawiamy sidła, mając cichą nadzieję,
że to, co się złapie, okaże się zającem, a nie niedźwiedziem. Bo to jest w naszej naturze: gdy
nadchodzi niebezpieczeństwo, nie chowamy się w zamkach i za palisadami, jak tutejsza
szlachta, tylko zastawiamy pułapkę. Bo na sarny polujesz z nagonką, a na górskiego lwa z
przynętą. Bo...
Uniósł lewą dłoń.
Wszystko w porządku.
O nogę opierał mu się ciepły ciężar. Kenwa – drugi w hierarchii psów kompanii –
wyglądał, jakby spał, lecz postawione uszy i lekkie drgnięcia mięśni świadczyły, że czuwa.
Bergh Maws, odpowiedzialny za psy kompanii, potrafił je układać jak nikt. Zwierzęta były
członkami oddziału niemal na takich samych prawach jak ludzie, ciągnęły sanie, tropiły,
walczyły, stały na warcie, nawet pobierały żołd. Co miesiąc z kasy pułku kompania dostawała
kilka orgów na dodatkową karmę. Kilka orgów to koszt połowy krowy, ale tuzin wielkich,
ważących po sto pięćdziesiąt funtów psów poradzi sobie z taką ilością mięsa bez żadnych
problemów. Lecz tylko głupiec – i to głupiec pozbawiony wyobraźni – próbowałby
oszukiwać, oszczędzając na nich. Źle odżywiony i zaniedbany pies to pies chory. A chory
pies to zwierzę ospałe, niemrawe i słabe. Psy Szóstej Kompanii należały do najbardziej
zadbanych w pułku i odpłacały niewzruszoną wiernością i posłuszeństwem, co obecnie miało
szczególne znaczenie.
Od trzech miesięcy w górach ginęli ludzie.
Zaczęło się w połowie zimy. Ktoś wyszedł z domu i nie wrócił, kilku kupców, którzy
wybrali się saniami w krótką podróż po wioskach w północnej części Olekadów, przepadło
bez wieści, trzech myśliwych zastawiających sidła na okryte zimowym futrem lisy nie
pojawiło się w umówionym miejscu. Na początku nikt nie łączył tych spraw, w górach, w
każdych górach, mogły się zdarzyć dziesiątki rzeczy, zdolne wysłać duszę człowieka do
Domu Snu. Lawiny, bandyci, górskie lwy, lód na rzece, który nagle pęka pod stopami,